UPADEK POD KRZYŻEM
Gdyby ten film powstał w Polsce, doszłoby zapewne do pospolitego ruszenia. Niezliczona ilość osób wierzących urządzałaby jedną pikietę za drugą. I nic dziwnego, bowiem produkcja w reżyserii Dietricha Brüggemanna, to obraz skrajny i całkowicie pozbawiony kompromisu (nawet jego zalążka). Oczywiście należy wziąć pod uwagę, że jest to film niemiecki, a Niemcy rozwiązali kwestię religijności nieszczególnie delikatnie, czyli…
…poprzez podatki. Zasada jest prosta, jeżeli wierzysz – deklarujesz się i dokonujesz stosownej opłaty. Z pewnością zredukowało to „wierzących niepraktykujących” i innych pozorantów, ale przyczyniło się również do popadnięcia w ruinę wielu naprawdę pięknych kościołów. W każdym razie, można założyć, że statystyki wyznawców religii w Niemczech, to dane prawdziwe – 62% (około 51 milionów osób) to chrześcijanie, z czego 32,3% to protestanci, 30,7% katolicy, a 1,7% prawosławni. Temat siły wiary i tarć pomiędzy odłamami, poruszany w „Drodze krzyżowej” jest więc bardzo aktualny.
Maria (Lea van Acken) to 14-letnia dziewczyna, która mieszka w małym miasteczku na południu Niemiec z matką (Franziska Weisz), ojcem (Georg Wesch), ciotką (Lucie Aron) i trójką rodzeństwa – 11-letnim Thomasem, 7-letnią Kathariną i 4-letnim Johannesem, niemową. Jej rodzina należy do bardzo religijnych. Wyznaje wiarę (fikcyjną) związaną z kongregacją św. Pawła, która pragnie powrócić do stan Kościoła sprzed reform w latach 60. Maria poddaje się nauczaniom księdza oraz surowości matki. Za wszelką cenę dąży do doskonałości duchowej (doskonałości wpojonej jej przez rodzicielkę i duchownego). Gdy dowiaduje się z nauk o składaniu siebie w ofierze Bogu – nie chodzi oczywiście o dosłowną, krwawą ofiarę, lecz odmawianie sobie swoistego rodzaju przyjemności – postanawia poświęcić swoje życie w zamian za pomoc nieumiejącemu mówić bratu (jej postanowienie jest już dosłowne i dotyczy życia w kontekście istnienia).
„Droga krzyżowa” składa się, jak wskazuje tytuł, z czternastu rozdziałów. Każdy zatytułowany jest nazwą kolejnej ze stacji. Widz śledzi codzienności Marii oraz jej walkę – z własnymi słabościami (grzechami, nieczystymi myślami, nastoletnim podejściem do świata), z niezrozumieniem rodziny (ta walka kończy się zanim zdąży zacząć, bowiem Maria to niezwykle stłamszone dziecko) oraz szkolnymi szykanami. Jej krucjata wydaje się jednak chwilami wymuszona. Na ile w tym religijnym fanatyzmie Maria jest sobą, a na ile marionetką w rękach rodziców i księdza? W jakim stopniu cudze oczekiwania i prawdy uznała za swoje, nie potrafiąc (jak to dziecko) wyznaczyć granicy ochronnej? Do końca ma się wrażenie, że czternastolatka otrząśnie się z tego szaleńczego amoku poświęcenia. A może wcale nie? A może mała Maria wcale niczego dla nikogo nie poświęca, tylko dość ma matki-choleryczki?
Dlaczego Brüggemann zdecydował się nazwać swój obraz „Drogą krzyżową”? Sądzę, że wynika to z ostateczności celu. Kolejne stacje przybliżają tylko do nieuniknionej destrukcji (pytanie, czy to rzeczywiście coś absolutnie negatywnego, czy jednak niezwykłego – poświęcenie w imię miłości, pozostawiam otwarte). Dla Marii te stacje to brak akceptacji i poczucia bezpieczeństwa; dom, który wydaje się nie domem, a więzieniem; wiara, która zamiast ukojenia, przynosi jedynie kolejne obawy, strach i cierpienie.
Brüggemann ma subtelność młota pneumatycznego. Świat „Drogi krzyżowej” i jego bohaterowie, to postaci bardzo schematyczne, o bardzo wyraźnej (i przerażającej) strukturze psychologicznej. Są raczej emblematami pewnych postaw, niż rzeczywistymi ludźmi. Matka Marii to typ surowej matrony, wierzącej w sposób, który upodabnia ją do amerykańskich szaleńców, ostrzegających przed końcem świata. Nauczający Marię ksiądz, równie dobrze sprawdziłby się na Bliskim Wschodzie, jako przewodnik dżihadystów. Z drugiej strony ciotka Marii to ucieleśnienie dobra – nie buntuje się otwarcie, ale okazuje wyrozumiałość, co samo w sobie jest już rodzajem przeciwstawienia – a Christian (kolega ze szkoły) interesuje się Marią, pomimo że uczniowie jej nie akceptują, a ona sama go odpycha. W świecie ludzi z papieru (czy też grubej tekstury) egzystuje Maria. Zdaje się, że targają nią problemy natury moralno-egzystencjalnej, ale ostatecznie i ona okazuje się bolesną reprezentacją ograniczonego, jednotorowego stereotypu myślenia. Samą wiarę (podkreślę raz jeszcze, że w fikcyjnej, przerysowanej formie) prezentuje bezkompromisowo, traktując każdy grzech dosłownie, nie pozwalając na jego stopniowanie i rozważania nad rzeczywistą winą. W świecie Brüggemanna w zasadzie wszystko zbliża do potępienia. Podkreśla to tylko dramat Marii, którym największym pragnieniem (i sekretem) jest chęć bycia świętą.
Jakkolwiek „Droga krzyżowa” należy raczej do płaskich przedstawień problemu, to przyznać trzeba, że wzbudza emocje. Miałam ogromną ochotę wstać i nakrzyczeć na kinowy ekran; powiedzieć wszystkim, żeby doprowadzili się do porządku i przestali być takimi hipokrytami (jest coś nie tak z matką, która głęboko wierzy, a drze się na swoje dziecko przy każdej okazji). To z pewnością ogromna zasługa gry aktorskiej. Zwłaszcza Franziska Weisz zapada głęboko w pamięć, ale nie mniejsze wrażenie robi Florian Stetter, którego emocjonalna przemowa zdaje się potrząsać statecznymi kadrami. Lea van Acken jako zastraszone, straumatyzowane dziecko, również nie pozwala wymazać się z umysłu natychmiast po seansie.
Całość dopełniają statyczne kadry. Ruchy kamery, poza dwoma czy trzema wyjątkami (bardzo sfunkcjonalizowanymi) praktycznie nie istnieją. Zdawać by się mogło, że widz spogląda na kolejne obrazy czy witraże, ilustrujące drogę krzyżową. Ekran to rama, a wszystko, co wewnątrz – ruchliwe, dzieło malarskie. Z drugiej strony, ma się również wrażenie podglądania, jakby kamera trwała schowana lub niewidzialna dla bohaterów.
„Droga krzyżowa” to obraz trudny, który z pewnością spotka się z wieloma głosami krytyki, a nawet potępienia. Skazuje go na to przede wszystkim bezkompromisowe przedstawienie problemu z wykorzystaniem wzorów postaw, a nie – skomplikowanych psychologicznie postaci. Należałoby zadać pytanie na ile obraz Brüggemanna jest potrzebny. Czy owa satyra na fanatyzm to coś aktualnego? Jeżeli tak, to do kogo jest skierowany? Sami fanatycy go nie obejrzą, a nawet jeżeli, to potraktują go jedynie, jako potwierdzenie swojej skrajności. A może Brüggemann chciał widza tylko zaszokować?