JEŻELI NIE WIADOMO, O CO CHODZI, TO CHODZI O RELIGIĘ
Czeskie komedie od dziesiątek lat cieszą się uznaniem polskiej (i nie tylko) widowni. Cenimy sobie absurdalność przedstawionych w nich wydarzeń przy jednoczesnej neutralności bohaterów wobec szalonego biegu filmowej historii. Zdawać by się mogło, że nasi rodzimi twórcy – choćby z racji bliskości terytorialnej – winni inspirować się sukcesem bliskich sąsiadów, tymczasem w Polsce próżno szukać ducha czeskiego humoru (zamiast niego wolimy amerykański kicz). A właściwie próżno szukać było jej do dzisiaj – do oficjalnej premiery „Drogi do Rzymu”, polsko-czeskiej koprodukcji w reżyserii debiutującego absolwenta FAMU, Tomasza Mielnika.
Vašek (Václav Hrzina) pracuje jako kustosz w Galerii Narodowej w Pradze. Pewnego dnia, jedna ze stałych bywalczyń muzeum, rudowłosa piękność (Berenika Kohoutová) – ku zaskoczeniu bohatera – zaprasza go na drinka.Szybko okazuje się, że w spotkaniu jest coś podejrzanego. Po tym, jak kobieta niepostrzeżenie dodaje do napoju Vašeka tajemniczy proszek, mężczyznę zaczyna boleć głowa. Piękność usłużnie oferuje zabranie go do jej ojca, lekarza (Jan Englert). Doktor szybko stawia diagnozę i proponuje bardzo drogie leczenie, które opłacić można by było jedynie kwotą uzyskaną ze sprzedaży skradzionego z Galerii Narodowej obrazu. Vašek szybko podejmuje decyzję, nie orientując się nawet, że wszystko zostało wcześniej zaplanowane.
Choć fabuła zapowiada prostą, wręcz banalną intrygę kryminalną, to w rzeczywistości film bardziej niż w kino gatunkowe wpisuje się w ideę obrazu satyrycznego. To utrzymana w retro estetyce (lata 60/70.) erudycyjna analiza współczesnych zjawisk, głównie związanych z kwestią religijności i ogólnym podejściem do ideałów moralnych. Fani zarówno Wesa Andersona, jak również Davida Lyncha znajdą w „Drodze do Rzymu” cechy charakterystyczne dla twórczości obu wymienionych reżyserów – i na płaszczyźnie estetycznej (kolory, światła, przestrzenie), i rozwiązań fabularnych (nieprawdopodobne zwroty akcji, absurdalne wydarzenia i zbiegi okoliczności). To wszystko oczywiście w duchu klasycznej czeskiej komedii.
Bohater chciałaby, żeby zwrócono na niego uwagę, ale z powodu pracy kustosza muzeum, gdzie ludzie wolą raczej przyglądać się dziełom sztuki niż jemu, szybko przestaje marzyć o znalezieniu się w centrum uwagi. Jego nieliczne, nieśmiałe próby przebicia się przez tę pelerynkę niewidkę rozczulają widza, ale sytuują też bohatera w opozycji do świata. Szybko domyślamy się, że tak będzie wyglądała całość – on kontra reszta; obserwujący, milczący, przetrawiający zyskane informacje (choć myślenie i rozmyślanie nie przeszkadza mu być szalenie naiwnym). Neutralność protagonisty wobec kolejnych wydarzeń i historii kontrastuje nie tylko z wszechobecną nieprawdopodobnością, ale przede wszystkim z tragicznością następujących po sobie absurdów. Wydaje się bowiem, że bohater znajduje się w podróży do samego piekła, że na końcu drogi nie czeka nań uzdrowienie/zbawienie, lecz smutny grzeszny koniec.
Mielnik sprawnie żongluje aluzjami z szeroko pojętej kultury, raz nawiązując do zakładu Pascal czy życia Deleuze’a, innym razem bezpośrednio przekładając na obraz językowe metafory (np. mnich po każdym stosunku wkłada sobie za ucho kwiatek, a gdy ustawia się do niego kolejka kobiet reżyser kontruje kolejkę z ujęciem mnicha zasypywanego kwiatami – symbolami „zrywanego” dziewictwa) lub biblijne przypowieści (np. zmiana wody w wino przy użyciu nowego wynalazku – wina w proszku). Nie bez znaczenia jest również przewijająca się w kompozycjach kadrów sztuka, zwłaszcza obrazy, które dookreślają kolejne z przedstawionych wydarzeń. Jednocześnie wszystkie te intertekstualne nawiązania, to jedynie bonus dla widza. Nieznajomość kontekstów nie uniemożliwia odbioru „Drogi do Rzymu” oraz czerpania radości z jej humorystycznego wymiaru.
Niestety, im dalej w las „Drogi do Rzymu”, tym więcej absurdu. Główny wątek kradzieży przesuwa się w końcu na drugi plan, a na pierwszy wychodzą rozliczne dygresje – historie napotykanych ludzi – które chociaż intrygujące, to odrywają widza od wiodącego bohatera i jego perypetii. W końcu całość zaczyna przybierać bardziej eseistyczną formę, gdzie związek między kolejnymi scenami wydaje się bardziej umowny, niż faktyczny. Teoretycznie nie ma w tym nic złego, ale dla mnie zatarło to ogólne wrażenie spójności i dążenia do konkretnej puenty, jaką – jak początkowo sądziłam – miała być konstatacja o dewaluacji moralności i egoizmie jednostek przy jednoczesnej obojętności na los tych, którzy stają się ofiarami tegoż braku empatii.
„Droga do Rzymu” to solidna, zabawna realizacja, na podstawie której wróżyć można Tomaszowi Mielnikowi świetlaną przyszłość. Trafne obserwacje wplecione w absurdalne historie zachęcają do śmiechu, jest to jednak – o ironio – śmiech widza z siebie samego. Czy to bowiem nie nasza „zasługa”, że miejsce umiłowania dla sztuki, dobra i miłości, zajęły samolubne dążenia do zgromadzenia jak największej ilości dóbr? Czy to nie my, uznając unifikację za nadrzędną wartość, zapomnieliśmy o pięknie odmienności i zwyczajnie przestaliśmy ją dostrzegać? Czy to nie my budujemy właśnie kolejną Wieżę Babel?