NIEPOKÓJ ŚWIĄTECZNEGO CIEPŁA
165 milionów dolarów uczyniło te animację najdroższą w historii kina. W 2004 roku, kiedy zadebiutowała na srebrnym ekranie IMAXA i to w 3D, robiła piorunujące wrażenie. Wcielający się w produkcji w aż sześć ról, uchwycony dzięki technologii motion capture (a nawet performance capture), Tom Hanks, bez trudu dawał się rozpoznawać pośród innych postaci i to też zachwycało. Kiedy zobaczyłam „Ekspres polarny” po raz pierwszy, byłam oczarowana. Dzisiaj, chociaż dalej wysoko cenię te produkcję, to z zupełnie innych powodów. Niestety, film Roberta Zemeckisa nie wytrzymał próby czasu.
Chciałabym wierzyć w Mikołaja. W jego sanie, dzwonki i centrum dowodzenia, w którym rejestruje poczynania dzieciaków na całym świecie. Podobnie jak ja w Mikołaja chciałby również uwierzyć bohater „Ekspresu polarnego”, ośmioletni Chris. Problem w tym, że jak większość dzieci w tym wieku uważa, że jest już za stary, żeby go dorośli nabijali w butelkę. Chociaż w serduszku ma jeszcze miejsce na magię, to oficjalnie pokazuje coś zupełnie odmiennego, gnębiąc młodszą siostrę i podkradając przygotowane przez nią mikołajowe ciasteczka. W noc poprzedzającą Wigilię zdarza się jednak w jego życiu coś niezwykłego. Ze snu wyrywa go gwizd pociągu, który – jeżeli wierzyć zapewnieniom konduktora – jedzie na biegun północny, do samego świętego Mikołaja. Wystarczy tylko wsiąść, by przekonać się, czy magia istnieje.
Film trwa aż 100 minut, co może zaskakiwać gdy wziąć pod uwagę pierwowzór, który stał się podstawą dla scenariusza „Ekspresu polarnego”. Licząca niespełna trzydzieści stron, popularna w Stanach Zjednoczonych, książeczka autorstwa Chrisa Van Allsburga mi nie wydałaby się dobrym materiałem na pełnometrażową historię. Tymczasem Robert Zemeckis i William Boyles Jr. nie tylko podjęli próbę jej rozciągnięcia, ale też wyszli z tej próby obronną ręką. Nie obyło się bez potknięć i niedopracowań, bez gorszych fragmentów i mniej porywających elementów opowieści, ale w ostatecznym rozrachunku fabuła filmowego „Ekspresu polarnego” powinna zostać uznana za interesującą przez większą część widowni. Zwłaszcza tej małoletniej, ale nie tylko.
Starszych widzów zachwycić powinna szczególnie jednak nie fabuła, a atmosfera, nastrojowa otoczka tej opowieści. Trzeba przyznać, że ta ma w sobie bowiem coś mrocznego. Jej magiczność wydaje się nieco upiorna, chwilami skóra odbiorcy może nawet nieco ścierpnąć. Trudno dokładnie powiedzieć, dlaczego. Skąpane w śniegu krajobrazy, pełne niebezpiecznych urwisk, lodowych załamań i groźnej fauny ukazywane są przecież w konwencji familijnej, a mimo to nieustająco ma się wrażenie, że na bohaterów czyha jakieś niebezpieczeństwo. Kiedy postaci znajdują się na czole lokomotywy, podczas gdy ta pędzi z niezamierzenie wysoką prędkością, budzi się w widzu jakaś obawa, że dzieciaki i konduktor zginą tragiczną i brutalną śmiercią. Tymczasem wszystko kończy się tak, jak to zwykle w bajkach dla dzieci bywa.
Nieważne, jaki to pociąg, ważne, gdzie cię zabierze.
Niestety, w warstwie wizualnej nie jest już równie ciekawie. Dwanaście lat temu zastosowanie technologii performance capture faktycznie mogło robić wrażenie. W końcu sama idea tej technologii – przechwytywania nie tylko samego ruchu czy wyglądu realnych postaci, ale jednego i drugiego w pakiecie – wydawała się czymś nie z tego świata. Upływ czasu uwypuklił jednak niedoskonałości rozwiązań, które wcześniej wydawały się wręcz hiperrealistyczne. Bohaterowie „Ekspresu polarnego” wydają się więc bardzo sztywni i nienaturalni, a chwilami przez to nawet przerażający. Rozciągnięte usta Hero Girl nasuwają skojarzenia z jakimś teatrem lalek z horroru. Gorzej prezentuje się jedynie polski dubbing produkcji, w którym nie dość, że słychać szumy i pogłosy wynikające z technologicznego zacofania i realizacyjnych błędów, to jeszcze – na poziomie doboru obsady aktorskiej – nie oferuje odbiorcom niczego dobrego. Z elementów technicznych pochwalić można tylko warstwę muzyczną, zarówno melodyjną, jak i utworów z wokalem.
Film Roberta Zemeckisa, chociaż pod wieloma względami dzisiaj już niedoskonały, wciąż znajduje się na mojej liście świątecznych/zimowych feelgood movies. W sobie bowiem coś, czego brakuje innym podobnym produkcjom, a co sprawia, że przebywanie w rodzinnym gronie tudzież po prostu z ukochaną osobą, pod kocem, w grubych skarpetkach i kubkiem gorącego napoju w dłoniach, wydaje się jeszcze przyjemniejsze. To drugie, bardziej mroczne, ale i smutne dno fabuły „Ekspresu polarnego” przyczynia się do intensywniejszego przeżywania i doceniania tego, co dzisiaj najchętniej nazwałabym hygge lub cosiness.