POCZTÓWKI Z FILMOWYCH WSPOMNIEŃ
Dwoje ludzi, jeden samochód, podróż przez Stany – takim, lub bardzo podobnym opisem można opatrzyć niejeden film drogi. Ten krótki zbiór standardowych słów pasuje jak ulał do zdecydowanej większości równie schematycznych (co jednak nie zawsze jest wadą) obrazów o ludziach, dla których wyprawa, choćby krajoznawcza, okazuje się szansą nie tylko na liczne przygody, ale też na eksplorację swojej osobowości, podróż w głąb siebie, poznanie własnego „ja”.

„Blue Highway” Kyle’a Smitha w zasadzie nie odbiega od tego wzorca. Do tego stylistycznie wpisuje się dobrze w nurt amerykańskich „indyków”, czyli takiego współczesnego kina niezależnego, z którego słynie m.in. Sundance Film Festival, jedno z najciekawszych i najważniejszych filmowych wydarzeń na świecie. Czy to znaczy, że dzieło Smitha jest po prostu wykonane według szablonu, a więc wtórne i nijakie? Zdecydowanie nie i właśnie w tym tkwi jego największa siła.

Reżyser, odpowiedzialny również za scenariusz filmu, zadbał bowiem o specyfikę, dzięki której „Blue Highway” nie ginie w zalewie podobnych produkcji. Wiąże się ona m.in. z ukazaniem pasji głównych bohaterów – Kerry i Dillona – dla których podróż przez USA jest jednocześnie wycieczką poprzez miejsca realizacji filmów, które z różnych powodów są dla nich ważne.

Dodatkowym atutem jest uderzający minimalizm, prostota fabularna w dobrym smaku, idąca w parze z nieźle napisanymi dialogami. Te ostatnie niekiedy trudno nazwać szczególnie interesującymi, ponieważ spora część rozmów bohaterów to w gruncie rzeczy „gadanie o niczym”, którego jednak bardzo dobrze się słucha. Wiarygodne postaci i zdarzenia nadają zresztą całości bardzo autentycznego charakteru, który buduje nawet tak pozornie błahy fakt, jak to, że postaci noszą takie same imiona, jak aktorzy, którzy się w nie wcielają.

Autentyzmu całej historii dodaje też obnażanie fasadowości obrazów płynących z ekranów kin. Autotematyczne nawiązania kinematograficzne, odwołujące się do bardziej lub mniej znanych filmów, jak również zestawianie filmowych wspomnień Dillona oraz Kerry z ich reakcją na widok miejsc realizacji poszczególnych tytułów, unaoczniają pewną fikcjonalność zapośredniczonej medialnie rzeczywistości, w której żyjemy. Podobnie jak bohaterowie, nierzadko dajemy się uwieść upiększonej wizji świata, znanej nam z kina czy pocztówek. Tak samo jak oni, możemy jednak doświadczyć czegoś prawdziwego, jeśli tylko otworzymy się na nowopoznanych ludzi.

O ile trudno mieć poważniejsze zarzuty wobec treści „Blue Highway” – w każdym razie, jeśli nie ma się problemów z niespiesznym kinem drogi, zwłaszcza w wydaniu pozbawionym reżimu dynamicznej narracji – o tyle pod względem warsztatowym film może budzić pewne zastrzeżenia. Owszem, zdjęcia (autorstwa Jeffa Powersa) są naprawdę ładne, wręcz obfitują w zapadające w pamięć urocze kadry. Owszem, soundtrack (za który odpowiada Infinite Body) zawiera szereg dobrych, wyrazistych utworów, a do tego zestawiony został w sposób wyraźnie przemyślany, w związku z czym jest spójny, sprawia wrażenie dobranego według konkretnego klucza. Szkoda tylko, że momentami zarówno montaż, jak i wybrane rozwiązania w zakresie ścieżki dźwiękowej świadczą o braku doświadczenia twórców w operowaniu językiem filmu, a co za tym idzie – w budowaniu przejrzystej i dramatycznie uporządkowanej narracji. Ta nie jest wprawdzie nieudolna, ale niestety lekko nierówna.

Smith serwuje widzom sentymentalną (ale nie ckliwą!) i wiarygodną opowieść o parze przyjaciół w podróży, uzupełnioną o filmoznawcze smaczki nie tylko dla badaczy, ale i miłośników kina. I choć określenie „opowieść” może być nieco mylące, skoro fabuła „Blue Highway” nie obfituje w zdarzenia składające się na jakąś rozbudowaną przygodę, to historia Kerry i Dillona przepełniona jest ciepłem, dzięki któremu film staje się całkiem dobrym FeelGood Movie. Nie da się ukryć, że w całość wkradły drobne niedoskonałości, ale na szczęście nie psują one pozytywnego wrażenia, które pozostawia 71-minutowy seans.

 

Tekst ukazał się w: „Ińskie Point” numer 1-2/2014

Kamil Jędrasiak