IntruzINACZEJ, A TAK SAMO, CZYLI KOLEJNY PROJEKT STEPHANIE MAYER
„Intruza” równie łatwo przecenić, jak i nie docenić. Niewątpliwie to jeden z tych tytułów, na który czekały miliony widzów na całym świecie. Jego chwilowa popularność nie wiązała się jednak ani ze znanym nazwiskiem reżysera (choć ten ma na koncie kilka dobrych filmów), ani ze szczególnie odkrywczą fabułą. Utwór nie jest nawet kontynuacją żadnej popularnej historii. Skąd więc tak liczne grono oczekujących? Otóż nikogo nie powinno ono dziwić, kiedy weźmiemy pod uwagę, że mamy do czynienia z ekranizacją kolejnej powieści Stephenie Meyer.

Przyznam, że mój jedyny kontakt z literacką wersją „Intruza sprowadził się do zakupu książki, którą wręczyłem jako prezent. Wiedziałem mniej więcej, o czym traktuje ta historia, ale nie zbudowałem w sobie oczekiwań, jakie stawia się zwykle ekranizacjom. Spróbowałem również wyzbyć się wszelkich uprzedzeń związanych z tym, że autorka pierwowzoru napisała również sagę „Zmierzch”; choć wziąłem poprawkę na specyfikę tego cyklu, żeby mieć jakiś punkt odniesienia. Co z tego wynikło?

Otóż podstawowe – i na poły żartobliwe – spostrzeżenie, jakie udało mi się poczynić, dotyczy faktu, że Meyer lubuje się w historiach o miłości „międzygatunkowej. W zasadzie motyw ten przewija się dziś w popkulturze (wystarczy wspomnieć „Dystrykt 9” czy „Mass Effect”, choć można znaleźć przykłady znacznie wcześniejsze), ale autorka „Zmierzchu” i „Intruza” ma szczególne zasługi w jego popularyzacji. Można zaryzykować stwierdzenie, że jej dorobek czyni z niej pionierkę i liderkę mainstreamowego paranormal romance. Abstrahując od oceny tej zasługi, trzeba przyznać, że Meyer jest w swojej dziedzinie konsekwentna i przejawia spore zaangażowanie, o czym świadczy między innymi objęcie funkcji producentki najnowszych ekranizacji własnych książek.

Historia kołem się toczy… po równi pochyłej

Intruz

Intruz opowiada historię miłosną opartą na jednym z najpopularniejszych, ponadczasowych motywów kina popularnego: inwazji kosmitów. Najeźdźców z kosmosu, którzy przejmują kontrolę nad ciałami Ziemian znamy choćby z takich filmów, jak „Inwazja pożeraczy ciał” i remake tegoż klasyka pod tytułem „Inwazja”. Estetycznie z kolei obraz przypomina nieco zrecenzowany u nas serial „V: Goście” we współczesnej odsłonie. Ze wszystkimi powyższymi tytułami wiąże się również poniekąd wizerunek spokojnych i opanowanych obcych, obecny także i tutaj. Jak na tle dotychczasowych produkcji o zbliżonej tematyce prezentuje się film Andrew Niccola?

Zdecydowanie nierówno. Nie będąc pozbawionym wprawdzie zalet, film ma sporo wad, które osłabiają jego pozycję nawet na gruncie „plastikowego sci-fi. Z naukowego podejścia zostało tu zresztą tak niewiele, że trudno mówić nawet o science fiction. Owszem, uwzględniono takie aspekty, jak długie okresy podróży międzyplanetarnych czy rolę układu nerwowego w kontroli ciała, ale to jedynie namiastka nauki, nie przysłaniająca niestety masy głupotek, których nie da się wytłumaczyć nawet konwencją.

Przykład? Aby nie spoilować, wskażę tylko scenę ucieczki członków ludzkiego ruchu oporu przed łowcami. Jadący transportowym Mercedesem stwierdzają, że muszą zgubić pościg prowadzony przez sportowe Lotusy służb najeźdźców. Nie w mieście, gdzie można próbować skryć się na parkingach, manewrując w ruchu ulicznym, ale na prostej pustynnej drodze, gdzie liczy się wyłącznie prędkość. Powodzenia (i żegnaj logiko)! Niestety, takich nielogiczności jest więcej. I nie wszystkie – choć całkiem wiele z nich – dotyczą zachowania bohaterów. To ostatnie bywa jednak szczególnie dziwne, głupie i niejasne, czego przejawem jest brak konsekwencji w zachowaniach obu stron konfliktu.

Jest na co – i na kogo – popatrzeć

Teoretycznie w takim widowisku szczególnie udane powinny być efekty specjalne, ale i pod tym względem bywa różnie. Kosmiczna technologia prezentuje się nieźle, ale nic ponadto. Plusem jest sam pomysł na zamiłowanie najeźdźców do chromowanych obiektów, co w zestawieniu z kontrastową, „mad-maxową estetyką świata ruchu oporu nadaje całemu filmowi dość wyrazisty, choć kliszowy, charakter wizualny. Nie przesadzono też z CGI, choć to użyte w filmie ma poziom zbliżony do słabszych elementów wspomnianych serialowych „Gości”, nie do kinowych blockbusterów.

– Prawie ich złapaliśmy.

– Tropicielko, my tak nie postępujemy. Zabiłaś duszę.

– Nie unikniemy ofiar. Mamy wojnę.

– Wojna się skończyła. Ruch oporu wygaśnie. Ludzie sami wymrą. Wojna toczy się w tobie. Wracamy.

– Nie wiesz, co się dzieje.

Zdecydowaną zaletą „Intruza” jest natomiast obsada aktorska. Saoirse Ronan już wcześniej (na przykład w „Hannah”) dowiodła, że całkiem nieźle radzi sobie na planie. Raczej nie dzięki urodzie znalazła się w tym filmie, lecz za sprawą swojej charyzmy, której trudno jej odmówić. To samo można powiedzieć o Williamie Hurcie, doświadczonym aktorze („Zbyt wielcy, by upaść”, „Wszystko za życie”) z niepodważalnym talentem. Diane Kruger („Bękarty wojny”, „Apartament”) w jednej z głównych ról – Łowczyni – sprawdza się znakomicie, dowodząc, że oprócz aparycji dysponuje również niemałymi umiejętnościami dramatycznymi.

Co ciekawe, nienajgorzej jest z młodszymi rolami męskimi. Jake Abel, Max Irons i Boyd Holbrook sprawiają wrażenie przypadkowych przystojniaków, jakich w young adult czy paranormal romance wielu, ale poradzili sobie ze swoimi postaciami całkiem nieźle. Ich uroda nie odbiega od dzisiejszego standardu celebrytów czczonych przez nastolatki, jednak zostali obsadzeni w swoich rolach na tyle umiejętnie, że sprawdzili się również aktorsko. Najmłodszy w obsadzie, piętnastoletni Chandler Canterbury momentami sprawiał wrażenie nieco zagubionego, ale i on miał swoje lepsze momenty. Zasadniczo można przyjąć, że osoba odpowiedzialna za casting wywiązała się ze swojego zadania lepiej niż choćby przy wspomnianym już „Zmierzchu”, choć prawdopodobnie wytyczne przy obu filmach wyglądały podobnie.

Jest lepiej, a nawet gorzej!

Mając na uwadze, że twórcy „Intruza” nie silili się na oryginalność, wypada zadać sobie pytanie, czy warto obejrzeć ten film. Odpowiedzi każdy powinien udzielić sam sobie. Tym bardziej, że jest to obraz, którego przynależność do określonej konwencji bardzo jasno sugeruje, czego można się po nim spodziewać. Bez trudu ulokować można go w ramach określonych konwencji i kontekstów kulturowych. Miłośnicy romansów z elementami „nie z tego świata, zwłaszcza fani „Zmierzchu”, powinni być zadowoleni. W zestawieniu z kinową wersją „wampirycznej sagi Stephenie Meyer, film Niccola wypada nieźle. Czy lepiej? To już kwestia indywidualnej oceny. Moje odczucia były ostatecznie porównywalne, bo pod niektórymi względami „Intruz” ma nad „Zmierzchem” przewagę (na przykład lepsze aktorstwo, ciekawsza problematyka), pod innymi traci (gorszy soundtrack, zdjęcia i kostiumy). Zdecydowanie jednak jest to kino adresowane do zbliżonej publiczności.

Reszta widzów prawdopodobnie uzna film za banalny i niemiłosiernie wtórny. Nawet historie o miłości w czasach zagłady ludzkości nie muszą być tak powierzchowne i sztampowe, czego przykładami są „Ostatnia miłość na Ziemi” oraz zrecenzowany u nas komediodramat „Przyjaciel do końca świata”. Z drugiej strony, utwory te wykonane są w oparciu o inny schemat, więc trudno je porównywać. Rzecz w tym, że wszystkie konwencje, w jakich można umieścić „Intruza” zostały lepiej zrealizowane w innych filmach. Jako że nie sposób przymknąć oko na całą masę scenariuszowych potknięć, trudno z kolei uznać go za dobre dzieło w całkowitym oderwaniu od innych utworów. Przypominam, że nie czytałem pierwowzoru literackiego, ale zakładam, że w nim tkwi właśnie źródło wielu błędów, bo Andrew Niccol, odpowiedzialny za scenariusz, ma na koncie kilka bardzo przyzwoitych fabuł, jak choćby „Truman Show” czy „Pan życia i śmierci”.

 

Publikowano również na: polter.pl

Kamil Jędrasiak