ZABIJ SIĘ NA ŚWIĘTA
Pamiętacie tę uroczą polską komedię romantyczną, jaką były „Listy do M.”? Tę, która podbiła serca Polaków i zajęła stałe miejsce w przedświątecznych ramówkach telewizyjnych? Przywołajcie ją teraz. Przypomnijcie sobie chwile z kubkiem kakao w ręce. Zanurzeni w fotelu, przykryci kocykiem śmiejecie się w rodzinnym gronie z Karolaka w stroju Świętego Mikołaja. Macie to? To teraz…

To teraz pomyślcie, że nagle wjeżdża w tę wizję buldożer. Miażdży choinkę, tłucze wszystkie bombki, a ukochany kubek zamienia się w pył. Prezenty zostają na Waszych oczach rozszarpane, a sałatka jarzynowa miesza się na dywanie z karpiem w galarecie. Tak, ten buldożer to „Listy do M. 2”, niweczące wszystko, co udało się osiągnąć pierwszej części tej historii.

listy do m 2Minęły cztery lata od chwili pierwszego spotkania z bohaterami. W tym czasie rozwiązali przeszłe problemy i wpadli w nowe tarapaty. W te święta Mikołaj Konieczny (Maciej Stuhr) zalicza prezentową wpadkę, która może nieźle namieszać w jego związku z Doris (Roma Gąsiorowska); Karina Lisiecka (Agnieszka Dygant) ma nadzieję wejść w nowy związek, ale potencjalny partner łudząco przypomina starego Szczepana (Piotr Adamczyk); a Tosia (Julia Wróblewska) przeżywa tragiczne chwile, które ponownie mogą pozbawić jej rodziny. Tylko Mel (Tomasz Karolak) wydaje się nie zmieniać. A może tylko nie widać tego na pierwszy rzut oka?

Pytanie o to, jak to się stało, że się nie udało, pozostaje otwarte. Pozornie przecież wydawałoby się, że nie ma nic prostszego, niż zrealizować drugą równie uroczą historię (nie sądzę, by ktoś oczekiwał jakichś oryginalnych zwrotów akcji). Wystarczyło opowiedzieć dalsze losy bohaterów – którzy nie musieliby już walczyć o atencję widza, lecz mogliby płynąć na fali wcześniej osiągniętej sympatii – w podobnym duchu. Marcin Baczyński i Mariusz Kuczewski zdecydowanie trafiają na moją czarną listę autorów scenariuszy, zbyt już spaczonych telewizyjnymi telenowelami, by wykrzesać z siebie choć odrobinę nawet nie tyle kreatywnej, co przyjemnej historii. Nieustający szantaż emocjonalny i depresyjne wątki może i sprawdziłyby się w 1150 odcinku „Mody na sukces”, ale w świątecznej, lekkiej komedii romantycznej wydają się po prostu nie na miejscu. Seans „Listów do M. 2” zmęczył mnie tak psychicznie, jak i fizycznie.

Znaczna część tej produkcji jest moralnie nieetyczna. Autorzy wychodzą z założenia, że miłość usprawiedliwia dosłownie wszystko, a to przecież nieprawda. Scenarzyści ranią postaci drugoplanowe i zostawiają ich historie, historie z pewnością pełne łez i żalu. Porzucenie zakochanej narzeczonej (żadnej jędzy, miłej dziewczyny) w Wigilię dla jakiejś weekendowej miłostki sprzed roku? Tak, tak, to dopiero prawdziwa miłość. W zasadzie dwie próby samobójcze, z których o skuteczności jednej widz jest w zasadzie przekonany (chociaż przeciągnie się w czasie)? Super, tego właśnie chciałam od komedii romantycznej o świętach. I samotność, wszędzie samotność, na przemian ze złamanymi sercami i straconymi szansami.

A mimo to widz czasami się uśmiecha, nawet śmieje w głos. Dokładnie w tych momentach, które jako zabawne prezentuje zwiastun. To zresztą również jedyne momenty, w których znika gdzieś pompatyczność i całe to silenie się na poważne kino. Szkoda tylko, że chwilami rzecz w ogóle nie wygląda na produkcję kinową, a raczej serial w stylu „Na Wspólnej”, gdzie oczywiste sprawy i emocje rozciąga się w czasie i przestrzeni, lejąc wodę jak dzieciak piszący test z lektury, której nawet nie miał w rękach.

Piszę tutaj o dzieciakach nie bez powodu. To one stanowią najjaśniejszy punkt produkcji i obsady aktorskiej. Cała reszta spełnia swoje zadanie, ale nie wywołuje szczególnych uczuć (może poza Agnieszką Wagner, która za fałszywy wyraz męczeństwa wypisany na twarzy powinna dostać jakiś wyrok w sądzie patosu). Dzieciaki rozczulają, zachęcają do uśmiechu lub prawdziwego, a nie wymuszonego jak w przypadku reszty przypadków, smutku.

Innym pozytywnym aspektem „Listów do M. 2” jest strona wizualna, a i to tylko w scenach plenerowych. Nie da się ukryć, że to wszystko widoki pocztówkowe, landszafciki, ale za to właśnie miliony pokochały pierwszą odsłonę produkcji – nie udawała czegoś więcej, niż była. Prawda wychodzi na jaw zawsze i tutaj też się ujawnia – w zdjęciach wnętrz. Kartonowych przestrzeniach polskich telenoweli. Frustruje trochę wykorzystanie angielskiej wersji piosenki, która oryginalnie powstała w języku polskim. Sensu w tym dla mnie brak.

„Listy do M. 2” wydają się kończyć wielokrotnie. Nie raz i nie dwa miałam wrażenie, że docieramy do puenty, ale autorzy wystrychiwali mnie na dudka. Szybko okazywało się, że to tylko kolejna dawka patosu, która miała na celu wywołać u nieodpornych depresję; kolejne pompowanie głębokich emocji, które w ostatecznym rozrachunku okazywały się równie głębokie, co wyrwy malowane w 3d na chodnikach wielkich miast. „Listy do M. 2” to kino zdecydowanie męczące, depresyjne i pozbawione świątecznego ciepła. Szczerze odradzam. Lepiej zachować w pamięci atmosferę poprzedniego spotkania z bohaterami.

Alicja Górska