KOMEDIA Z WYZNANIA WIARY
Po recenzji książki Todda Burpo przyszedł wreszcie czas na zrecenzowanie nakręconego na jej podstawie filmu. Przyznać muszę otwarcie, że obejrzenie produkcji w reżyserii Randalla Wallace’a było wyzwaniem równie trudnym, co przeczytanie tekstu pastora. Już we wstępie udzielę wyczekiwanej zapewne odpowiedzi na pytanie, które dręczyć musi wszystkich tych, którzy zapoznali się z recenzją książki Burpo – tak, są w filmie i problemy finansowe, i wydalanie kamieni nerkowych. Niestety, nie ma przycinanego przez bagażnik palca. I może to był właśnie błąd reżysera? Trochę krwi zawsze podkręca atmosferę i notowania filmu.
A teraz trochę bardziej serio. Nie wiem, czego spodziewałam się po filmie „Niebo istnieje… Naprawdę!”. Wyobrażenie sobie tej książki na ekranie, było dla mnie niemożliwie trudnym zadaniem. Ostatecznie zdałam się na reżysera i scenarzystę. Miałam nadzieję, że panowie (Chris Parker i Randall Wallace) dodadzą kilka scen, podkręcą co bardziej dramatyczne zwroty akcji z życia pastora i nienachalnie – w sposób równie delikatny, co dotyk motylich skrzydeł – zasieją w widzu ziarenko wątpliwości natury filozoficzno-religijnej. Tymczasem sekwencje rzeczywistej (opisywanej w książce) historii przeplatają się z obrazami chłopca siedzącego w kościele, w którym to miejsce ołtarza (a właściwie całej ściany, na której powinien się znajdować ołtarz) zajmuje niebo z migocącym chórem aniołów w osobie jednej świetlistej postaci (sic!). Subtelność szlag trafił.
Na ekranie „Niebo…” wydaje się historią szaleństwa. Greg Kinnear, który wcielił się w rolę Todda Burpo, początkowo jest w swoim mieście postacią uwielbianą. Wszyscy cenią sobie jego kazania, mądrość i dobre serce. Później jednak miejsca ma cała ta akcja z długotrwałą chorobą jego syna – Coltona (Connor Corum). W filmie wydaje się, że trwa to maksymalnie kilka godzin, a nie kilka czy kilkanaście tygodni, ale to przecież tylko nic nie znaczący szczegół. Po tym jak chłopiec w ekspresowym tempie opuszcza szpital, Todd spełnia wszystkie jego zachcianki, ciesząc się z odzyskania syna. Colton, jakby w podzięce za wszystkie pochorobowe zabawy i wycieczki, pierwszy raz wspomina ojcu o wycieczce do nieba. Nagroda okazuje się jednak krzywdą. Todd zaczyna wątpić w swoją wiarę; biega od człowieka do człowieka, byle tylko ktoś mu racjonalnie sprawę wyłożył; przestaje układać kazania, a na mszach opowiada o wizjach swojego dziecka. Obsesja doprowadza do tego, że jego żona zaczyna rzucać ze złości kubkami, a on sam rozrzuca starannie ułożone w pudłach pamiątki, byle tylko znaleźć zdjęcie z młodości dziadka i podtykając je Coltonowi, z szaleństwem w oczach, zapytać: „To jego, jego widziałeś w niebie?”
Z po trosze zrozumiałych, a po trosze nie, powodów, reżyser zdecydował się na wstawienie do filmu kilku gagów. Ot tak, aby rozluźnić atmosferę. Córka Todda, na przykład, prawym sierpowym kładzie na ziemię dwóch o głowę od niej wyższych kolegów ze szkoły. A co na to pastor? No pastor na to tak, jak przystało na obrońcę moralności, że gładzi córeczkę po głowie i mówi, że musi ją nauczyć porządnie uderzać, co by nie uszkodziła sobie w przyszłości kciuka.
Miałam wrażenie, że sami aktorzy dać wiary nie mogą w absurdalność kolejnych zdarzeń i zachowań. Greg Kinnear przez większość filmu wygląda tak, jakby miał zaraz spojrzeć w sam środek obiektywu i zapytać: „serio?”. Rzucająca talerzami, filmowa żona Todda (Kelly Reilly), jest w swojej „kreacji” tak prawdziwa, że w napięciu czekałam na to, aż położy się na kuchennej podłodze i płacząc ze śmiechu, zacznie wykrzykiwać coś w stylu: „nie no, nie mogę!”.
Jakby tego było mało, mdła do bólu muzyka – jedna z tych stereotypowych, wzruszających melodii, które wyciskają łzy nawet, kiedy można by się pokładać ze śmiechu – towarzyszy wszystkim filmowym scenom. Były takie chwile, gdy zastanawiałam się, czy nie oglądam przypadkiem, jakieś nowej odmiany teledysku. Teledysku pogrzebowego, na przykład.
Mimo wszystko, chociaż film Randalla Wallace’a jest produkcją bardzo słabą, to jest też obrazem nieporównywalnie lepszym od samej książki. To prawda, że idea wiary i skomplikowanej koncepcji nagrody oraz kary w chrześcijaństwie, zminimalizowane zostały tutaj do obłoków zamiast ściany z ołtarzem, niemniej ta minimalizacja wydaje się w zestawieniu z „wielkością” książki, reprezentować poziom Mount Everestu. Jeżeli koniecznie musicie zapoznać się z kartą chorobową i wyciągiem bankowym Todda Burpo, to zróbcie to oglądając film. Czasami trzeba po prostu dokonać wyboru, decydując się na mniejsze zło.