Po recenzji książki Todda Burpo przyszedł wreszcie czas na zrecenzowanie nakręconego na jej podstawie filmu. Przyznać muszę otwarcie, że obejrzenie produkcji w reżyserii Randalla Wallace’a było wyzwaniem równie trudnym, co przeczytanie tekstu pastora. Już we wstępie udzielę wyczekiwanej zapewne odpowiedzi na pytanie, które dręczyć musi wszystkich tych, którzy zapoznali się z recenzją książki Burpo – tak, są w filmie i problemy finansowe, i wydalanie kamieni nerkowych. Niestety, nie ma przycinanego przez bagażnik palca. I może to był właśnie błąd reżysera? Trochę krwi zawsze podkręca atmosferę i notowania filmu.
Mój tata od zawsze powtarza, że jak coś jest do wszystkiego, to w rzeczywistości jest do niczego. Blockbuster zwykle nie ujmie fana Dogmy 95 czy włoskiego neorealizmu (ale zaskakiwały mnie już bardziej kontrastowe „dwubiegunówki”, więc może nie powinnam wydawać podobnych osądów). Rzecz działa też w drugą stronę – niełatwo przekonać zwolennika kina rozrywkowego do obejrzenia obrazu reprezentującego grę z formą, czy będącego skomplikowaną psychologicznie przeprawą przez odmęty własnej egzystencji. Tak sądziłam. Aż do „Kalwarii” Johna Michaela McDonagha, która – niezależnie od samego przesłania fabularnego – stanowi perfekcyjny mariaż tego, co najlepsze w kinie atrakcji oraz w, tak zwanym, „intelektualnym”.