rioRIO DÉJÀ VU
Animowane „Rio” z 2011 roku to tytuł, który lokuje się gdzieś na marginesach dobrej passy dla filmów animowanych, o której pisałem w kontekście „Ralpha Demolki”. Z jednej strony spełnia sporą część kryteriów współczesnego kina familijnego, z drugiej natomiast brakuje mu czegoś wyraźnie twórczego. Ale… czy to koniecznie wada?

Powszechna opinia głosi, że dzisiejsze kino, zwłaszcza mainstreamowe, boryka się już od jakiegoś czasu z syndromem wyczerpania. „TRON: Dziedzictwo” to w zasadzie lekko podrasowany „TRON” z kilkoma dodanymi wątkami, „Inwazja: Bitwa o Los Angeles” jest zlepkiem „Dnia Niepodległości”, „Helikoptera w ogniu” i paru innych filmów, a „Avatar” to po prostu odnowiona „Pocahontas” z domieszką „Smerfów”. Krótko mówiąc, filmowcy coraz częściej serwują widzom powtórkę z rozrywki. Jednak fakt ten nie ma nic wspólnego z aspektem rozrywkowym. W końcu innowacyjność czy oryginalność to nie wszystko. Ważne, by widzowie dobrze się na filmie bawili. Twórcy „Epoki lodowcowej” najwidoczniej uznali, że skoro sprawdzone schematy mogą zadziałać w nowej otoczce, to warto po nie sięgnąć. I tak oto zrodził się pomysł na „Rio”.

rioNajnowsza animacja od studia 20th Century Fox nie stanowi powrotu do korzeni, jak to miało miejsce np. w wypadku „Księżniczki i żaby”, nie stara się też być czymś szczególnie świeżym, niczym choćby „Rango”. „Rio” jest kolejnym filmem animowanym, niewyróżniającym się w żaden sposób na tle pozostałych obrazów zrealizowanych tą techniką, które powstały w ostatniej dekadzie. Podobnie jak w przypadku zdecydowanej większości z nich, mamy tu do czynienia ze sporą dawką humoru, funkcjonującego na dwóch poziomach: takim, który skierowany jest do dzieci, oraz drugim, adresowanym do ich opiekunów. Dla każdego coś miłego – mogłoby się wydawać. Czy aby na pewno?

W pewnym sensie tak, bo jako widz utożsamiający się z drugą grupą, w wielu momentach dawałem głośne wyrazy rozbawienia (i nie byłem w tym osamotniony), ale niektóre fragmenty, przewidziane przez twórców jako zabawne, wprawiały mnie raczej w stan lekkiego zażenowania. Na szczęście takich chwil było stosunkowo mało i mogę z pewnością powiedzieć, że bawiłem się dobrze. Co ważniejsze jednak, sądząc po wrażeniach widowni Ińskiego Lata Filmowego w 2011 roku, film został ciepło przyjęty przez dzieci, które wraz z opiekunami zapełniły salę kinową… dwukrotnie! Organizatorzy festiwalu, w odpowiedzi na duże zainteresowanie widzów, przygotowali bowiem pokaz dodatkowy.

Podobać może się w „Rio” wiele elementów. Animacja, zwłaszcza mimiki i gestów postaci – zarówno zwierzęcych, jak i ludzkich – to doprawdy imponujące osiągnięcie. Nie jest to wprawdzie nic przełomowego, ale wygląda świetnie. Niemała w tym zasługa grafików, którzy odpowiedzialni są za modele postaci i tła. Urocze widoczki, wespół ze świetną muzyką sprawiły, że zapragnąłem wycieczki do „Rio” i nabrałem ochoty na taniec. Zresztą nie tylko ja, bo po seansie dało się zauważyć dzieciaki podrygujące radośnie w sali kinowej.

Fabuła – jak wspomniałem wcześniej – składa się z przetartych już nieco klisz. To samo powiedzieć można zresztą o sylwetkach bohaterów. Tym niemniej, historia niepotrafiącej latać ary imieniem Blu i jego (Blu to samiec) ukochanej Jewel, porwanych przez przemytników zwierząt, naprawdę wciąga i angażuje emocjonalnie. Nie inaczej jest z pozostałymi postaciami, począwszy od tych latających (papugi i ich przyjaciele, zwłaszcza Pedro i Nico), poprzez buldoga Luiza, „złe” małpki szerokonose, kończąc na ludziach: Lindzie i Tulio (opiekunowie Blu i Jewel) oraz otyłym przemytniku Tipie, którzy pomimo swojej schematyczności, automatycznie wzbudzają sympatię. Zły i przerażający szef przemytników Marcel i jego papuga Nigel są zaś odpowiednio straszni i groźni.

Podsumowując, „Rio” to mocno wtórny, ale zabawny i przyjemny film, na którym dobrze bawić mogą się zarówno dorośli, jak i najmłodsi widzowie. Miłośnicy animacji, którzy w ostatniej dekadzie nie zaniedbywali wizyt w kinie, najprawdopodobniej albo poczują się jak w domu, albo zniechęcą się odgrzewanym kotletem podanym w nowym przybraniu. Ja należę raczej do tej pierwszej grupy. Albo zwyczajnie lubię odgrzewane dania.

Tekst ukazał się w: „Ińskie Point” numer 1/2011

Kamil Jędrasiak