POBUDKA, ŚWIECIE!
Do spotkania ze „Śpiącymi królewnami” nigdy nie myślałam o Stephenie Kingu w kategoriach aktywisty, czy osoby zaangażowanej politycznie. Ufałam jego lekturom jako opowieściom uniwersalnym; jako ciekawym konstruktom fabularnym zawsze na wysokim poziomie. W powieści, którą napisał ze swoim synem Owenem, mimo jej wyraźnej fantastyczności, trudno jednak nie zauważyć błyskotliwego i mocnego komentarza do aktualnych wydarzeń społeczno-politycznych.
Próżno szukać na potwierdzenie podobnych wrażeń wskazówek w okładce, która odsyła do skojarzeń raczej typowych dla prozy mistrza grozy. Jarzącą się niezdrowym błękitem twarz z gorejącymi czerwienią oczami okrywają – niczym całun – półprzezroczyste skrzydła ćmy. W tle widać potężne, porośnięte bluszczem drzewo. Gdy przyjrzeć się grafice z naprawdę bliska, widać jeszcze kilka innych, nawet bardziej niepokojących szczegółów. Błękitna twarz zdaje się tkwić na wężowym ciele (swoją drogą „zrobionym” z wijących się węży), a z kory drzewa wyłaniają się nagie kobiece sylwetki oraz ludzka czaszka. Przy tak wielu mrocznych bodźcach trudno nie mieć dreszczy.
Tym razem akcja powieści Kinga nie rozgrywa się w Maine, lecz w małym miasteczku Dooling, gdzieś w Zachodniej Wirginii. Chociaż z tajemniczym wirusem Aurory, który wprowadza kobiety w rodzaj śpiączki i spowija je kokonem, zmaga się cały świat, to właśnie w zapomnianym kącie Stanów Zjednoczonych dojść ma do ostatecznej bitwy, która przesądzi o losach świata. Czytelnik obserwuje dynamicznie rozwijającą się epidemię i poznawanie kolejnych okrutnych aspektów kobiecej choroby (np. zdjęcie kokonu siłą wyzwala w zarażonych morderczy szał). Stopniowo pragnienie zapewnienia bliskim pomocy i bezpieczeństwa zaczynają zajmować strach oraz wściekłość. Emocje eskalują szczególnie wtedy, gdy okazuje się, że do Dooling przybyła magiczna, oporna na wirusa kobieta. Czy to właśnie ona stoi za epidemią? Jak zmusić ją, by cofnęła wyrządzone światu krzywdy? Wkrótce mieszkańcy Dooling będą musieli podjąć decyzję, co zrobić z tajemniczą Eve.
Na pierwszy plan wysuwają się w „Śpiących królewnach” – zresztą sugeruje to już sam tytuł – kobiety, co nie jest dla prozy Kinga niczym niezwykłym. Mistrz grozy nie krył nigdy podziwu dla płci pięknej, stosunkowo często czyniąc jej przedstawicielki protagonistkami swoich powieści lub też postaciami kluczowymi dla akcji. Jasne, zdarzały się i w powieściach Kinga kobiety słabe, głupiutkie, dławiące się kulturowymi stereotypami, niemniej nie sposób nie zauważyć, że statystycznie można byłoby wymienić ich zdecydowanie mniej niż bohaterek silnych i samostanowiących. W „Śpiących królewnach” czytelnik mierzy się ze światem, w którym takich protagonistek życia zupełnie by zabrakło. Kingowie zastanawiają się, jak wyglądałaby taka rzeczywistość i szybko wyciągają wnioski – byłaby po prostu do niczego.
Matki są najlepszymi policjantkami, bo małe dzieci, jak kryminaliści, często bywają agresywne i mają destrukcyjne skłonności. Jeśli zdołasz jakoś przetrwać z małym dzieckiem, nie tracąc panowania nad sobą ani nie wpadając w furię, masz szansę poradzić sobie też z dorosłymi przestępcami.
Nie oznacza to jednak, że autorzy postanowili napisać jakiś feministyczny pean pochwalny. Pisarski duet zadbał o wielopłaszczyznowe potraktowanie problemu. W ukochanych przeze mnie mikrohistoriach czytelnik nie spotyka wyłącznie współczujących, silnych i racjonalnych kobiet oraz agresywnych, impulsywnych facetów. Już sam fakt, że znaczna część historii rozgrywa się w więzieniu dla kobiet, a główna akcja zasadza się na konflikcie dwóch obozów sterowanych przez skrajnie odmiennych charakterologicznie mężczyzn, sporo o próbie zachowania równowagi w prezentacji płci mówi. Podczas lektury skonfrontować się można zarówno z przypadkami okrucieństwa kobiet, jak i mężczyzn. Podobnie, gdy idzie o pozytywne cechy – czytelnik kibicuje tylu samo kobietom, co mężczyznom. Ze „Śpiących królewien” wyłania się więc raczej obraz równouprawnienia płci, niż kibicowania którejkolwiek ze stron. A myślałam, że bardziej już Kinga cenić nie mogę…
King zawsze głęboko wchodzi w psychologię swoich bohaterów, prezentując ich w konkretnych sytuacjach i rozciągając ich poznawanie w czasie, co pozwala na samodzielne wyciąganie przez czytelnika wniosków w miejscu typowych suchych opisów. Nie inaczej jest i w przypadku tej powieści. Mierzący się z nieznanym mieszkańcy miasteczka pokazują się czytelnikowi najpierw, podczas dość krótkiej ekspozycji, w świecie nieznającym jeszcze wirusa Aurory, a później w sytuacji granicznej. Ujawniają swoje marzenia i słabości; rewidują poglądy, co do własnego poczucia honoru, moralności czy odwagi. Nowa sytuacja dokonuje ich re-kreacji. Niby powstają z tego samego materiału, ale podczas transformacji zdarza się im utracić czy stłamsić jedne cechy kosztem innych. Nie zawsze poznawanie bohaterów „Śpiących królewien” jest też dla czytelnika przyjemne. Najwyraźniej Kingowie we krwi mają niechęć do półśrodków. W powieści duetu nie braknie więc scen okrutnych, sugestywnie przejmujących i emocjonalnie przytłaczających. Bywa, że chce się krzyczeć albo płakać, choć muszę przyznać, że tym razem nie udało się autorom doprowadzić mnie do łez.
(…) „miłość” to w ustach mężczyzny niebezpieczne słowo. Dla wielu z nich nie oznacza tego samego, co dla kobiet. Kiedy mężczyzna mówi, że kocha, czasem rozumie przez to, że jest gotów zabić z miłości. A czasem nie rozumie przez to nic. O czym oczywiście, większość kobiet prędzej czy później się przekonuje. Niektóre z rezygnacją, wiele z żalem.
Kingowie bardzo szeroko zakreślili pole swojej ekspertyzy, jeżeli chodzi o analizę społecznych zjawisk. Poza kwestiami feminizmu i równouprawnienia autorzy sporo miejsca poświęcili konsumpcjonizmowi oraz postępującej znieczulicy. Pisarze krytykują nawet nie tyle media, co ślepe im zawierzanie. To właśnie fake newsy stają się przyczyną wybuchów okrucieństwa i brutalności. Wartość informacji została zdewaluowana kosztem walki mediów o przyciągnięcie odbiorcy za wszelką cenę, by generować przychody – zdają się przekazywać Kingowie. Wyraźnie wybija się także refleksja autorów, i ich pragnienie zachęcenia do niej czytelników, na temat związków – zwłaszcza tych wieloletnich, nie raz naprawianych, utrzymywanych mimo kolejnych emocjonalnych ciosów i ludzkich porażek. Znalazło się też nieco miejsca na uwydatnienie demokratycznych sympatii i antypatii względem Donalda Trumpa.
Wszystkie te zaangażowane wątki nie odbierają „Śpiącym królewnom” popularnego charakteru. To wciąż literacki blockbuster sprawnie łączący najważniejsze cechy różnych gatunków – kryminału, thrillera, horroru, fantasy, romansu. Można kompletnie zbagatelizować (na poziomie prywatnej refleksji) tropy, które podsuwają autorzy i zwyczajnie dobrze się bawić. Przechodząca od bohatera do bohatera narracja dynamizuje całą opowieść, a przemyślane kreacje postaci i ich wątki sprawiają, że czytelnik nikogo nie faworyzuje. Nie przyjmuje się więc jednych fragmentów ze smętną miną, a drugich nie wita niczym manny z nieba. Po prostu mknie się przez całość w zawrotnym tempie, pragnąc poznać finał, który – na szczęście – tym razem nie został przekombinowany. Być może to zaleta obecności Owena? Może stopował ojca, gdy ten pod koniec chciał się znowu „dać ponieść”? Całość kończy się słodko-gorzko, pozostawiając po sobie jednocześnie zadowolenie i dziwny niesmak. Długo zastanawiałam się nad tymi mało optymistycznymi myślami, które zostały we mnie po lekturze.
Pocałunek przemija, gotowanie zostaje.
Stephen King ma już 70 lat. To dobry wiek na szukanie następcy. Nie mam pojęcia, jak wyglądał rozkład sił, jeżeli chodzi o pisanie „Śpiących królewien”, ale sam fakt, że finalny produkt nie wydaje się schizofreniczny świadczy o porozumieniu pisarzy. Joe Hill, starszy z synów mistrza grozy, wybrał już ścieżkę i stworzył własną markę. Może więc Owen został namaszczony na kontynuatora dzieła ojca? Jeżeli jego samodzielne książki będę wyglądały jak ten debiut w duecie, to ma on we mnie wierną czytelniczkę już teraz.
Przeczytane dzięki Legimi.pl (Legimi na Kindle)