SPOJRZEĆ STRACHOWI W OCZY
Książka „Złe dziewczyny nie umierają” z miejsca zaintrygowała mnie opisem, a także obietnicą pełzającego po karku chłodu, gęsiej skórki i napięcia. Historia o opętaniu dla nastolatków? Hell yeah! Miałam obawy, zastanawiając się, czy w świecie cenzurowanych baśni ktoś faktycznie porwałby się na mrożącą krew w żyłach historię dla nastolatków, ale jak się okazało – niepotrzebnie.
Okładka powieści Katie Alender ma w sobie odrobinę melancholijnej, pastelowej delikatności oraz tajemniczej aury niedopowiedzenia. Teoretycznie nie dzieje się tutaj nic przerażającego, w praktyce im dłużej czytelnik wpatruje się w skrytą za firanką, najpewniej dziecięcą twarz, tym bardziej się niepokoi. Całości dopełnia obwódka w a’la wiktoriańskim stylu, sugerująca połączenie przeszłości z teraźniejszością. Do tego proste, utrzymane w brązie napisy – jestem na tak, zdecydowanie.
Siedemnastoletnia Alexis nie należy do najpopularniejszych osób w klasie. Wiecznie wyalienowana, odstająca od grupy, nie posiada żadnych przyjaciół. Jedynym pewnym elementem jej życia są: fotografia oraz młodsza siostra, Kesey. Oczywiście bywa, że się sprzeczają lub robią sobie psikusy – jak to siostry – jednak łączy je silna więź. Do czasu, gdy Alexis zauważa, że z Kesey dzieje się coś złego. Oczy dziewczyny zmieniają kolor; zdarza się jej zapomnieć, że gdzieś była; a w jej obecności miejsce mają naprawdę dziwne rzeczy. Wkrótce Alexis nie może dłużej zaprzeczać faktom – jej siostrę opętał demon i tylko ona może się go pozbyć. A może nie będzie zdana wyłącznie na siebie? Może pomoc nadejdzie z najmniej oczekiwanej strony?
„Złe dziewczyny nie umierają” w konstrukcji wydarzeń są bardzo podobne do typowych amerykańskich horrorów o opętaniach i nawiedzeniach. Jedyną różnicą jest fakt, że główną bohaterką nie jest uczennica college’u czy uniwersytetu, a liceum. Reszta elementów pozostaje na swoim miejscu – jest zagadka, narastający problem, moment niewiary i przejrzenia na oczy, cała seria przerażających wskazówek oraz bardzo brutalna przeszłość. Jest nawet medium! Katie Alender potraktowała czytelników sprawiedliwie, dostrzegając być może, że między pełnoletnim odbiorcą a piętnasto- czy szesnasto- nie ma takiej przepaści jak mogłoby się wydawać. Wszyscy oglądają te same horrory i mogą poznać te same książki grozy. Nie ma więc w „Złych dziewczynach” infantylizacji czy ugładzania problemu i już za to należy się im ogromny plus.
Duchy są wszędzie. Nie sposób ich uniknąć. Próbujesz jedynie unikać tych, które chcą cię zabić.
Podobne pochwały powinna otrzymać autorka za wykreowany świat, który jeżeli bazuje na stereotypach, to nie sam w sobie, a w głowach bohaterów. Cheerliderki pozostają czystą próżnością, ale tylko do czasu, gdy Alexis zadaje sobie trud, by poznać je bliżej. Tak samo przewodniczący szkoły – to wywyższający się inteligent, jedynie do chwili, gdy dziewczyna zamienia z nim kilka słów. Wszystkie sekrety i zagadki nie są tym, czym wydają się na pierwszy rzut oka. Alender pogrywa z utartymi schematami, może nie wychodząc daleko poza ich okrąg, ale jednak skrywając w mrocznej historii i duchach i demonach uniwersalną prawdę, by nigdy nikogo i niczego nie oceniać po pozorach.
Główna bohaterka od razu przypadła mi do gustu. Jak to się często zdarza u postaci adresowanych do odbiorcy młodzieżowego miała spory potencjał, by stać się typową Mary Sue, tymczasem Alexis to bardzo naturalny charakter, na który składają się wady, zalety i pasje. Jest pyskata i bywa bezpodstawnie agresywna, trudno przebić się przez jej pancerz nieufności, szybko traci cierpliwość. Z drugiej strony angażuje się w rozliczne akcje społeczne i jest gotowa na każde poświęcenie, byle ocalić siostrę i w ogóle bliskie jej osoby. Kolejne emocje – przyjaźnie czy miłości – przeżywa „po ludzku”, bez szaleństwa w oczach i robienia głupot.
– Patrz, czas już włożyć makaron – stwierdziła, wskazując rondelek na palniku.
Woda wrzała, bąbelki powietrza entuzjastycznie mknęły ku powierzchni.
Moje dłonie w jednej chwili stały się chłodne i spocone.
– Kasey – powiedziałam – Jeszcze nie włączyłam palnika.
Jej twarz pobladła.
Powieść Katie Alender nie jest jednak pozbawiona wad. Niestety nie wiem, po której stronie leży za nie odpowiedzialność – autorki, korekty w jej ojczystym języku, tłumaczenia czy może jego redakcji i korekty. Kiedy pierwszy raz pojawiło się zdanie o kolorowych źrenicach („(…) choć źrenice, w przeciwieństwie do niebieskich u mojej siostry, miały barwę zieloną), myślałam, że to drobne potknięcie. No cóż, zdarza się. Niestety przypadek, który się powtarza, przestaje być przypadkiem: „(…) jej źrenice były jasnoorzechowymi sadzawkami”. W powieści zdarza się więcej takich nielogiczności lub zbędnych dopowiedzeń – choćby zdanie otwierające: „Stałam całkowicie nieruchomo (…)” (jakby można było stać nieruchomo w połowie). Poza podobnymi wpadkami jednak, sposób opowiedzenia tej historii okazał się całkiem dopracowany. Napięcie jest wyczuwalne od pierwszej do ostatniej strony tak silnie, że od książki nie sposób się oderwać. W pewnym momencie naprawdę zrobiło mi się zimno ze zdenerwowania.
Jest tylko garstka kontynuacji, na które czekam z niecierpliwością i kolejny tom „Złych dziewczyn” z pewnością do nich należy. To doskonały horror, który przyspieszy bicie serca nie tylko nastoletnim czytelnikom, ale każdemu, kto pozwoli ponieść się wodzom fantazji i wczuć w zwykły-niezwykły klimat powieści. Polecam wszystkim fanom, grozy i strachów; a odradzam tym, którzy po historiach o duchach miewali koszmary. Ta może pozbawić Was snu na znacznie dłużej niż jedną noc. To jak? Odważycie się?
Za egzemplarz dziękuję: Feeria Young