SYN MÓJ, PAMIĘTAJ NIEWOLĘ
Zdarza się rzadko, że tytuł w tak krótkim czasie jak „Złota krew” – pierwsza część serii „Red Rising”, która ukazała się w marcu 2014 roku – przechodzi ponowny proces wydawniczy, zyskując nową okładkę i to… od tego samego wydawnictwa. Zwykle spodziewałabym się po prostu drugiego tomu, kontynuacji historii. Skąd ta zmiana? Pojęcia nie mam. No, ale skupmy się na treści „Złotej krwi”.
Okładka powieści wypada dość enigmatycznie. Powierzchnia czerwonej planety, w domyśle Marsa, w tle; w centralnej części grafiki twarz młodej kobiety o krwistych oczach i miedzianych włosach, z połową oblicza przemienioną w czaszkę. To wszystko okala coś na wzór interfejsu nowoczesnej broni, jakiegoś rodzaju celownika. Na pierwszym planie widać, nachodzący na kobiecą twarz, symbol przypominający odwróconą rzymską piątkę. Do tego tytuł serii, tomu i nazwisko autora – każdy element inną czcionką. Zdecydowanie sporo się na tej okładce dzieje. I staje jasne dopiero po lekturze, a przynajmniej jej części.
Darrow jest Czerwonym i Helldiverem, co w praktyce oznacza, że należy do jednej z najniższych kast i para się górnictwem, zajmując jedną z najważniejszych dla jemu podobnych pozycji. Ma szesnaście lat i żonę, którą kocha. Jednak na skutek kilku ryzykowanych decyzji jego życie dramatycznie zmienia kierunek. Spędzając ledwie kilka minut w miejscu, w którym nie powinno ich być, Darrow i jego żona ściągają na siebie okrutną karę chłosty. Ale Eo, wierząca w poświęcenie dla sprawy i wyższe idee, śpiewa podczas wykonywania wyroku zakazaną pieśń. Wkrótce oboje zostają powieszeni. Dla Darrowa dopiero „śmierć” okazuje się początkiem historii. Pełen żalu do świata i nienawiści do Złotych decyduje się wcielić w życie plan buntowniczej organizacji, który może przynieść dlań rzecz dużo gorszą od śmierci właściwie na każdym etapie wcielania w życie.
Gatunkowo to po prostu bomba, w dodatku przez tematyczną popularność skazana na sukces. Dystopia, postapokalipsa i science fiction dotyczące międzyplanetarnej kolonizacji, to nawet więcej, niż można by oczekiwać od potencjalnego bestsellera z tych kręgów. Jednak „Złoty syn” wbrew temu, czego ja się osobiście spodziewałam, nie jest typową młodzieżówką o dzieciaku wszczynającym rewolucję. Pierce Brown stworzył alternatywny świat, a przy tym poruszył problemy uniwersalne, których nie sposób nie odbierać poprzez odnoszenie do obecnej sytuacji naszej planety.
Społeczne podziały i niemożliwość wyrwania się – zwłaszcza ze sfer mniej zamożnych – z „klasy” urodzenia, to wciąż problem aktualny. Powszechny kult pięknego ciała oraz znaczenia więzów krwi (czy nie jest tak, że dzieci sławnych aktorów zostają sławnymi aktorami itp.?), doprowadzającej do pewnego upadku wartości moralnych oraz zmniejszenia istotności ciężkiej pracy oraz talentu. Zatajanie informacji przez media, polityczne gierki i oszustwa, ustawione rywalizacje. Hipokryzja, egoizm, kult zwycięzców. „Złota krew” dosłownie pęka w szwach od ilości poruszanych wątków.
Nie wychowałem się w pałacach. Nie jeździłem konno po łąkach i nie jadłem wymyślnych dań. Zostałem wykuty w trzewiach tego okrutnego świata. Zahartowany nienawiścią. Wzmocniony miłością.
Historia wydaje się dość oryginalna, chociaż bywa i tak, że uruchamia z tyłu głowy brzęczyk „to już było”. Brown sklejając swoje pomysły jak puzzle, stworzył mimo pewnych powtórzeń fabularnie nową jakość i trudno zarzucić mu wtórność czy pasożytowanie na jednym konkretnym utworze. Z pewnością dają się tu wyróżnić koncepty z tytułów takich, jak „Igrzyska śmierci” czy „Więzień labiryntu”. Wydaje się także, że Brown sięgnął dużo głębiej do klasyki gatunku, czerpiąc między innymi z „Dawcy” Lois Lowry.
W teorii główny bohater „Złotej krwi” wpisuje się w typowego, szablonowego bohatera swojego gatunku. W rzeczywistości jednak Darrow to postać dość skomplikowana i naturalna. Cieszę się, że jego żałoba trwa i rozciąga się w czasie, a nie kończy przy pierwszej lepszej okazji. Sporym plusem jest także podwójna moralność i niejasna relacja z nowym środowiskiem. Z drugiej strony dziwi nieco jego obojętność w stosunku do fizycznej przemiany, brak mu też problemów tożsamościowych, a inteligencja i łatwość przyswajania dosłownie wszystkiego, zbliża go nieco do Gary’ego Stu. Tylko fakt, że obrywa i popełnia błędy ratuje Darrowa przed tą etykietką. Poza nim w zasadzie żaden z bohaterów nie wydaje się na tyle skomplikowany, by o nim opowiadać.
Synu mój, synu mój,
Pamiętaj niewolę,
Gdy Złoci rządzili żelazną ręką.
Krzyczeliśmy, krzyczeliśmy,
Wołając o swoje,
Wołając o lepsze sny.
Tym, co od popularnych serii dzieło Browna odróżnia jest sfera językowa. Historia napisana w pierwszej osobie i czasie teraźniejszym to rzecz raczej rzadko spotykana i wymaga oswojenia, nim pozwoli w stu procentach się w siebie zagłębić. Poza tym jak na literaturę bliższą targetowi młodzieżowemu, sporo w niej wulgaryzmów i ogólnego okrucieństwa, o tyle znaczącego, że dość plastycznie przedstawionego. Jak dla mnie – świetnie. Pytanie, co powiedzieliby rodzice, gdyby wiedzieli, z jakimi obrazami i językiem obcują ich pociechy.
Obawiam się, że wiem, w jakim kierunku zmierza rozwój fabularny i co autor zaplanował dla czytelników w drugim tomie. Pod tym względem Brown nie wydaje się być szczególnie przebiegły. „Złota krew” ma jednak wiele innych zalet, jak wspomniana już uniwersalność przesłania, twórczego wykorzystania znanych konceptów i nietypowe rozwiązania z zakresu językowego. Polecam przede wszystkim tym, których te najbardziej niewymagające literackie dystopie zaczęły już nieco nudzić. Ta historia odświeży nieco wasze uczucia względem tegoż gatunku.
Za egzemplarz dziękuję: Drageus