ŚWIĘTO ŻENADY?
Oglądacie czasami stand-up? Na początku takich występów bardzo często pojawia się swoiste intro, takie „wideo zza kulis”, zwykle fabularyzowane, wyreżyserowane. Niby od niechcenia, wręcz zbędne, a jednak pełni ono interesującą funkcję – stanowi zapowiedź rodzaju humoru, którego możemy się spodziewać na scenie. Jeśli miałbym do czegoś porównać „A Very Murray Christmas”, to właśnie do takich standupowych prologów.
Szukając pomysłów na hasłowe określenie oddające specyfikę gwiazdkowego show Billa Murraya, przez głowę przewinął mi się szereg zbitek słów, takich jak „festiwal cringe’u”, „świąteczna niezręczność” czy „dziwaczna świąteczność”. Te i inne przychodzące mi na myśl hasła mają jeden wspólny mianownik – stanowią one połączenie odświętności z jakimś (dającym odmienić się zgodnie z polską gramatyką) terminem o znaczeniu zbliżonym do anglojęzycznego „awkward”. Ten trudny do przełożenia epitet wiąże się bowiem i z żenadą, i z zakłopotaniem, krępacją, dziwnością czy nieudolnością, choć żaden z tych bliskoznacznych wyrazów nie jest w stanie oddać wszystkich sensów kryjących się za owym wieloznacznym „awkward”. A właśnie ono wydaje mi się najbliższe temu, co w tytule „A Very Murray Christmas” zastąpiono nazwiskiem aktora, pełniącym tu funkcję właśnie przymiotnika użytego dla podkreślenia specyfiki humoru owego świątecznego programu.
Dlaczego właśnie „murrayowe” Święta? Co to właściwie znaczy? Czy właśnie „awkward” wystarcza jako wyjaśnienie? Każdy fan Billa Murraya doskonale wie, że popkulturowy status tego aktora wykracza zdecydowanie poza jego dorobek filmowy, ale jak przetłumaczyć to reszcie świata? Od czego zacząć? Chyba najłatwiej powiedzieć, że Bill Murray to nie tylko aktor, ale kompleksowa persona, swoisty fenomen wybudowany wokół samej osobowości artysty. Ten człowiek to żyjąca legenda.
Pomiędzy graniem w filmach i tworzeniem muzyki (tak, jest również jazzmanem) Murray lubi praktykować różne dziwaczne, acz urocze aktywności – np. pojawia się na przypadkowych weselach i prywatnych imprezach, śpiewa karaoke z nieznajomymi, okazjonalnie bawi się w barmana, zdarza mu się uskuteczniać tzw. photobombing (czyli wskakiwać w kadr ludziom próbującym robić zdjęcia)… Lista nietypowych aktywności z jego udziałem mogłaby zająć osobny artykuł, ale wynika z nich jedno – Bill Murray to ktoś więcej niż tylko celebryta; to jeden z najoryginalniejszych ludzi w show-biznesie.
Mając świadomość tego, jakim freakiem jest Murray, łatwiej jest nie tylko zrozumieć tytuł gwiazdkowego show zbudowanego wokół jego osoby, ale też zorientować się w specyfice tego programu. Choć tak naprawdę, najlepiej przekonać się na własne oczy, z czym właściwie mamy do czynienia. Bo nawet to nie jest do końca jasne. Moje skojarzenie z intrem stan-upowych występów należałoby uzupełnić o parę uwag. Mianowicie, „A Very Murray Christmas” bazuje na koncepcji wigilijnego show telewizyjnego, ale to stanowi jedynie fabularny temat dla… filmu.
Produkcja Netfliksa jest tak naprawdę właśnie fabularnym filmem, wyreżyserowanym przez samą Sofię Coppolę (z którą aktor miał już sposobność pracować przy okazji „Między słowami”). Choć dominują w nim akcenty komediowe i musicalowe, to wyróżnikiem nadającym całości wyraźnie autorski sznyt okazuje się poziom meta, na którym zbudowano tę historię. Nawet obsada zdaje się nieprzypadkowa, tylko podyktowana siecią powiązań zawodowych w wieloletniej historii pracy scenicznej Murraya. Część pojawiających się na ekranie aktorów odgrywa przypisane im role fikcyjnych postaci (zwykle grając w przerysowany sposób), część zaś gra samych siebie (również przejawiając autoironiczny dystans). Wszyscy wrzuceni są w jedną prostą sytuację narracyjną: śnieżyca, która opanowała Nowy Jork, niejako skazała ich na swoje towarzystwo w hotelu, w którym tytułowy aktor nagrywać miał specjalny świąteczny program tv.
Amy Poehler i Julie White wypadają przekonująco jako duet nastawionych na pracę producentek telewizyjnych. Ciekawa rólka trafiła się Michaelowi Cera, który jako agent gwiazd próbuje zwerbować Murraya – co jest o tyle zabawne, że ten ostatni słynie w prawdziwym życiu z tego, iż… nie korzysta z usług agenta. Zresztą, scena rozmowy obu mężczyzn pęka w szwach od samoświadomych, autoironicznych żartów. Świetna Jenny Lewis traktuje swoją rolę kelnerki jako nieistotny szkielet, za to wybornie sprawdza się w swoich partiach śpiewanych. Doskonale komiczni w oldschoolowym przerysowaniu są Maya Rudolph w roli śpiewaczki z hotelowego lobby i David Johansen jako barman, w obu przypadkach z idealnie dobranym repertuarem. Bodaj najwyraźniej zarysowany wątek fabularny przypadł w udziale Jasonowi Schwartzmanowi i Rashidzie Jones, wcielającym się w niedoszłych nowożeńców. Co ciekawe, utalentowany skądinąd wokalnie Schwartzman (aktor i wokalista zespołu Coconut Records) tu jakby celowo śpiewa jak amator, prezentuje za to niezły talent w grze na perkusji (wtórując zespołowi Phoenix, pojawiającemu się w „A Very Murray Christmas” w charakterze zespołu… kucharzy).
„We własnej osobie” występuje oczywiście sam Bill Murray, ale również George Clooney, Miley Cyrus, Dimitri Dimitrov oraz Chris Rock czy Paul Shaffer. Nawet oni odgrywają jednak swego rodzaju „interpretacje” swoich publicznych wizerunków, czyli… robią to, w czym są najlepsi. Tytułowy bohater jest po prostu sobą, czyli mieszanką doświadczonego, może nieco zmęczonego życiem artysty, mentora i marudy, zarażającego wszystkich wkoło swoim nieodpartym urokiem. Clooney ukazany jest jako gwiazda, na którą wszyscy liczą, hollywoodzkie ciacho i głośne nazwisko. Dimitri Dimitrov (nie pierwszy już raz) pojawia się w filmie jako najbardziej znany manager hotelowy/restauracyjny. Paul Shaffer – odpowiedzialny skądinąd za oprawę muzyczną „A Very Murray Christmas” – towarzyszy cały czas Murrayowi i głównie gra na fortepianie. Chris Rock gra komicznie, ogrywając żartownie swoją niechęć do śpiewania. Miley Cyrus, natomiast, potwierdza swój talent wokalny i status seksbomby, śpiewając szereg świątecznych szlagierów, ale i kolędę – „Cichą Noc” – pokazując zarazem, że można pogodzić sceniczną zmysłowość z pełnym klasy wykonaniem.
„A Very Murray Christmas” to jedna z najbardziej „murrayowych” rzeczy, jakie widziałem – i to chyba największy komplement, jaki mogę pod adresem tego dziwacznego filmu skierować. Jeśli więc, tak jak ja, pozostajecie pod urokiem tego niesamowitego człowieka, urzeczeni jego aurą, rozbawieni tym balansującym na granicy żenady poczuciem humoru, to będziecie również oczarowani tą produkcją. Ja jestem – do tego stopnia, że co roku odświeżam ją sobie w okresie okołoświątecznym.