Człowiek ze staliZACK SNYDER’S SUPERMAN – ORIGINS
Rozumiem rozczarowanie, jakim dla większości widzów (w tym dla Alicji) okazał się ubiegłoroczny „Batman v Superman: Świt sprawiedliwości”. Choć po namyśle (i po drugim obejrzeniu) osobiście dałbym mu mniej więcej dwukrotnie wyższą notę, to zarówno jako samodzielne dzieło, jak i w konfrontacji z „Człowiekiem ze stali” kontynuacja wypada po prostu blado. Nie będąc bowiem ani tak spójną, ani wyważoną, ani nawet widowiskową, zdaje się wręcz o kilka klas słabszym filmem.

Z perspektywy czasu „Człowiek ze stali” – dający początek filmowemu uniwersum DC – jawi się jako dzieło znacznie lepsze, niż można było przypuszczać. Prosta i wciągająca fabuła daje się równie łatwo odtworzyć w pamięci, jak poszczególne obrazy, a nawet całe sceny. Widok globalnej zagłady na Kryptonie, utrzymane głównie w chłodnych tonacjach barwnych przebitki z farmerskiego życia rodziny Kentów, pierwszy kontakt Zoda z Ziemianami, widowiskowe zniszczenia podczas pojedynków… Wszystko to udało się Snyderowi ukazać na tyle wyraziście, że niełatwo puścić większości z tych elementów w zapomnienie (przynajmniej przy dobrej woli widza). To jedna z cech, których wielu filmowców mogłoby reżyserowi pozazdrościć.

Człowiek ze staliWśród filmów, które ogląda się dla fabuły oraz tych, w których liczy się widowisko, najnowsza ekranizacja przygód Supermana lokuje się gdzieś pośrodku. Nie ma tu wprawdzie odkrywczej historii i skomplikowanej głębi psychologicznej, ale postaci nie są wydmuszkami. Film Snydera to wciąż rozrywkowe widowisko spod znaku superhero, ale zarazem próba ukazania herosa uczłowieczonego, którego moralność nie bierze się znikąd ani skądinąd (na przykład z Kryptona). Nie do przecenienia jest również fakt, że za realizację najnowszej filmowej interpretacji przygód tej ikonicznej postaci wziął się ten, a nie inny reżyser.

Utalentowany pan Ripley Zack

„Superman istnieje i jest Amerykaninem” – zdanie to wypowiada jedna z epizodycznych postaci w „Watchmen. Strażnikach”. Trudno stwierdzić, czy kiedy Zack Snyder kręcił filmową adaptację tej kultowej powieści graficznej, widział już, że przyjdzie mu zmierzyć się z wyzwaniem ekranizacji historii jednego z najważniejszych komiksowych superbohaterów wszechczasów Kal-El’a. Wiadomo jednak, że owemu wyzwaniu był w stanie sprostać, czego dowodem jest „Man of Steel”.

Zack Snyder to twórca, który – niezależnie od oceny jego dokonań – wypracował wyrazisty, indywidualny styl. Jako że na ten ostatni składają się nie tylko elementy warsztatu filmowego, ale też specyfika podejmowanych tematów i projektów, rzeczonego reżysera uznać można za autora o określonej wizji kina i zaliczyć w poczet silnych osobowości tej branży. Konsekwentna eksploracja popkultury i nieustająca konfrontacja z dorobkami innych zasłużonych twórców pozwoliły mu na trwałe zapisać się w historii kinematografii jako jedna z głośniejszych postaci swoich czasów. Dał się poznać jako ambitny filmowiec, chętnie podejmujący wyzwanie odświeżania marek nie dość, że znanych, to wręcz kultowych.

Po remake’u klasycznego horroru George’a A. Romero („Świt żywych trupów”) Snyder zwrócił się ku wielkim tytułom, których autorzy – kolejno: Frank Miller („300”) i Alan Moore (wspomniane już arcydzieło „Watchmen. Strażnicy”) – przyczynili się do nobilitacji komiksu jako medium, między innymi za sprawą tych właśnie utworów. Następnie sięgnął po poetykę kolejnego ważnego rodzaju tekstów kultury – gier komputerowych. Reżyserując „Sucker Punch”, bo o tym filmie mowa, po raz pierwszy stworzył historię nie opierającą się na licencji jakiejś znanej marki. Choć fabularnie ani artystycznie nie było to dzieło na miarę wcześniejszych „Strażników”, stało się dla reżysera szansą na potwierdzenie, że jest on w stanie umiejętnie przenieść język innych mediów do kina. Być może przy okazji pozwoliło mu też zatęsknić za światem komiksu i wyzwaniem adaptowania wielkimi hitów popkultury – wszak w swoim najnowszym filmie mierzy się z legendą samego Kal-El’a.

Lepiej późno niż później

Wcześniejszy film o przygodach Supermana, powstały w 2006 roku, opatrzony był podtytułem „Returns”. Powrót ten okazał się jednak w oczach większości widzów – delikatnie rzecz ujmując – „niesatysfakcjonujący”. Pomimo niebagatelnego budżetu 260 mln $ i względnie docenionego w komiksowym środowisku reżysera (Bryan Singer, twórca większości filmów serii „X-Men”), obraz okazał się klapą. Nawet Kevin Spacey w roli Leksa Luthora nie był w stanie zapewnić „Supermenowi: Powrót” sukcesu ani uznania. Przyczyn tego stanu rzeczy można upatrywać w wielu źródłach: od słabego aktorstwa po nieoryginalne, może nazbyt przestarzałe podejście do Człowieka ze Stali i jego historii. Dlatego też na Snyderze spoczywała tym większa odpowiedzialność: wskrzesić dla kina herosa, którego w 2006 roku niemal pogrzebano. „Człowiek ze stali” trafił więc na grunt oczekiwań tych, którzy przy filmie Singera – wbrew tytułowi – nie doczekali się powrotu bohatera z Kryptona.

Jak odszukać kogoś, kto przez całe życie zaciera ślady? Zaczynając od pogłosek: od znajomych, którzy twierdzili, że go widzieli. Dla niektórych był aniołem stróżem, dla innych duchem, nigdy nie zasymilowanym. W miarę, jak sięgasz do początku, historie tworzą schemat.

Czy czekanie dobiegło wreszcie końca? Niewątpliwie Kal-El zaszczycił nas w końcu swoją obecnością, a jego wejście okazało się doprawdy imponujące. Nie chodzi nawet o frekwencję na „Człowieku ze stali” (premierowy weekend w USA: 125 mln $). Superman A.D. 2013 po prostu prezentował się pod wieloma względami bardzo dobrze. Powrócił nie na tarczy, a z tarczą. Choć tak naprawdę jego powrót do kina to nie tyle kolejne odwiedziny tej samej postaci, co jej ponowne narodziny. Snyder zafundował nam reboot „Człowieka ze stali”, opowiadając jego historię od nowa, po swojemu. Trzeba wyraźnie zaznaczyć, że opowieść ta warta jest poznania; nawet, jeżeli uszyto ją grubymi nićmi; i nawet, jeśli trzy lata później, przy „Batman v Superman”, historia ta odnotowała wyraźną jakościową tendencję spadkową.

Prosta historia

Alfred Hitchcock z jego słynną wskazówką dotyczącą silnego akcentu na początku filmu nie mógłby „Człowiekowi ze stali” odmówić rozmachu w tej kwestii. Zresztą, trzęsienie ziemi to mały pikuś przy zniszczeniu planety. Początkowa sekwencja, prezentująca Krypton tuż przed jego zagładą, krótko i zwięźle nakreśla sylwetki kilku ważnych postaci i zarys intrygi. Wyznacza też pułap intensywności akcji, do którego Snyder powraca w dalszej części filmu, a który – zgodnie ze wskazówkami Mistrza Suspensu – należałoby w finale przekroczyć. Trzeba przyznać, że jeśli taki był cel twórców, to udało się go osiągnąć. Wrażenie potęguje fakt, że spora część fabuły „Man of Steel” poświęcona jest na opowiedzenie losów Kal-El’a na Ziemi, gdzie żyje jako Clark Kent. Fragmenty te są narracyjnie spokojniejsze, choć twórcy zdecydowali się na interesujące zaburzenia chronologii wydarzeń.

Decyzja ta okazała się strzałem w dziesiątkę. Wszelkie retrospekcje dobrane zostały tak, aby uzasadniać zachowanie i motywacje tytułowego bohatera, a jednocześnie wprowadzać widza stopniowo w realia świata przedstawionego, jego symbolikę i zasady. W efekcie nawet słynna krystalicznie czysta moralność Supermena, za którą niekiedy wyśmiewano tę postać, znajduje uzasadnienie psychologiczne. Jego pretekstowość jest drugorzędna; grunt, że wystarcza na potrzeby dwugodzinnego filmu. Najogólniej rzecz ujmując, anger management nie bierze się znikąd, a nawet herosi podlegają wychowawczym wzorcom – w tym przypadku zresztą zdywersyfikowanym między ziemskich rodziców a biologicznego ojca. Clarka/Kal-El’a ukazano w ważnych pod tym względem momentach jego życia, jeszcze zanim główna intryga nabiera tempa.

– Mam dość bezpieczeństwa! Chcę zrobić coś pożytecznego.

– Rolnictwo nie jest pożyteczne?

– Nie mówię tak.

– Nasza rodzina uprawia ziemię od pięciu pokoleń.

– Twoja, nie moja. Po co w ogóle cię słucham? Nie jesteś moim ojcem, znalazłeś mnie tylko.

– Clark!

– Nie szkodzi, Marto. Clark ma rację. Nie jesteśmy twoimi rodzicami, ale bardzo się staramy. Może już ci to nie wystarcza.

Historia opowiedziana w „Człowieku ze stali” zaczyna się od podziału społeczności Kryptonian, spośród których generał Zod wraz z małym oddziałem wszczyna bunt tuż przed zagładą Kryptona. Jor-El oraz Lara Lor-Van, świadomi niemoralnego postępowania buntowników, postanawiają uratować swojego nowonarodzonego syna przed zagładą i wysyłają go na odległą planetę. Choć rebelia zostaje wkrótce powstrzymana, a jej członkowie skazani na wygnanie, Zod poprzysięga zemstę na potomku Jor-El’a i jego żony. Kal-El, bo tak ma na imię dziecko, trafia na Ziemię, gdzie stopniowo odkrywa swoją nadludzką siłę. Ponad trzy dekady później kryptoniańscy buntownicy lokalizują naszą planetę i najeżdżają nas, planując przy tym zgładzenie Kal-El’a. Ten odnajduje w sobie jednak powołanie, które nakazuje mu bronić honoru własnego rodu oraz Ziemian. Tym samym staje się Supermanem. Jednocześnie poznajemy też losy Lois Lane, która odgrywa zresztą ważną rolę, wykraczającą poza uroczy ozdobnik towarzyszący głównemu bohaterowi.

Pęknięcia

Jedną z cech twórczości Zacka Snydera jest dążenie do kompromisów pomiędzy fanowskim podejściem do danej marki a odbiorem „standardowym”, neutralnym emocjonalnie. W swoich filmach stara się trafić w gust różnorodnej widowni, unikając stuprocentowej wierności kanonom, ale też nie rezygnując z nich całkowicie, nie oddalając się zatem zanadto od tekstów wyjściowych. W przypadku krótszych, zamkniętych form, takich jak „Watchmen” czy „300”, selektywne acz bliskie pierwowzorom poprowadzenie fabuły było znacznie łatwiejsze. Przy Supermanie wyciągnięcie esencji potrzebnej do opowiedzenia konkretnej przygody bez rezygnowania z tła pozwalającego na wprowadzenie/przedstawienie od podstaw samej postaci kluczowej, było nie lada wyzwaniem. Nic dziwnego, że znalazły się rzesze fanów krytykujących „Człowieka ze stali” za zbyt liczne uproszczenia i odejścia od oryginalnych historii z kart komiksów. Tym niemniej to, co zdecydowano się ukazać w filmie jawi się na tyle kompleksowym, że niezależnie od pewnych rozbieżności, jest to całkiem przyzwoita wersja losów Kal-El’a.

Nie oznacza to, że fabuła pozbawiona jest wad. Najwięcej zastrzeżeń można mieć do tego, co w ramach samego filmu okazuje się niekonsekwentne, niespójne, niedopracowane czy po prostu nieprzemyślane. Pal licho, że działanie technologii obcych czy szczegóły dotyczące zdolności Supermana nie są do końca jasne – w obu kwestiach wystarczy zawieszenie niewiary i luźne skojarzenia wyjaśnień proponowanych w dialogach z naszą wiedzą ogólną (oraz popularnonaukowymi zagadnieniami podejmowanymi chętnie współcześnie w mediach). Gorzej, jeżeli zasady świata przedstawionego stają się nielogiczne w ramach samej konwencji i fabuły, a i takie przypadki niestety w „Man of Steel” się zdarzają. Dotyczy to zwłaszcza właściwości materiałów i zachowań bohaterów.

Okazuje się na przykład, że stroje Kryptonian raz odporne są na ich własną broń, raz nie. Podobnych mankamentów jest jeszcze kilka, ale na szczęście nie są one na tyle rażące, by psuły przyjemność z odbioru. Nieco bardziej drażni natomiast brak konsekwencji w zachowaniach bohaterów, zwłaszcza tego tytułowego. Oto bowiem Superman raz jest w stanie zrobić wszystko, by ocalić każdą możliwą osobę, a kiedy indziej rzuca się w wir walki nie bacząc na zniszczenie, które sieje wokół. Poza tym skoro wiadomo, że żaden ziemski przedmiot nie jest w stanie uszkodzić Kryptonian, to jaki sens ma ciskanie przeciwnikiem w przestrzeni i wykorzystywanie otoczenia jako „oręża”? Odpowiedź jest prosta, ale nie ma uzasadnienia fabularnego – chodzi o widowisko. I właśnie koszt tych absurdalnych poczynań w ramach świata przedstawionego stał się punktem wyjścia dla fabuły „Batman v Superman” z 2016 roku.

American Beauty

Tym, czego „Człowiekowi ze stali” nie sposób odmówić, jest właśnie atrakcyjna forma, zwłaszcza wizualna. Pod tym względem reżyser przyzwyczaił nas już do swojego barokowego wręcz przepychu, ale tym razem podszedł do obrazu nieco inaczej. Owszem, odnajdziemy tu mnóstwo „Snyderowskich”, ciekawie zaplanowanych kadrów (spotkanie z Lois na pustyni, scena przesłuchania) oraz dobre wyczucie tonacji barwnych; nie uświadczymy natomiast zbyt wiele slow motion ani statycznych ujęć – te zastępuje dynamiczna, subtelnie rozedrgana praca kamery. Uwagę zwraca też, jak zwykle u tego twórcy, dobre wykorzystanie scenografii i kostiumów. Detale faktury stroju Supermana (bez majtek na rajtuzach… w ogóle bez rajtuzów!) przywodzą na myśl analogiczne wdzianko Spider-Mana w filmie Marca Webba. Na istotną rolę powierzchni materiałów zwrócili zresztą uwagę również twórcy „Skyfall”, czego przykładem są ujęcia ukazujące wyraźnie koszulę Bonda. Można więc przyjąć, że Snyder po prostu poszedł z duchem czasu w kwestii detali.

– Jesteś słaby, synu Ela, niepewny siebie. To, że masz poczucie moralności, a my nie, daje nam ewolucyjną przewagę. A przecież historia dowiodła, że ewolucja zawsze wygrywa.

Najbardziej widoczną zaletą „Człowieka ze stali” nie są jednak detale, lecz spektakularne efekty specjalne, towarzyszące zwłaszcza pojedynkom. Choć te ostatnie – jak już wspomniałem – są nieco bezsensowne, to wyglądają doprawdy zachwycająco. Twórcy wiedzieli, jak ukazać na ekranie sceny walki istot tak potężnych, że niemal nic nie stanowi dla nich ograniczenia. Uświadczymy więc destrukcji budynków, niszczonych i rzucanych pojazdów, błyskawicznego przemieszczania się, starć w przestworzach, wybuchów, wystrzałów, promieni, fal uderzeniowych oraz całej masy innych wizualnych ozdobników. Nawet widzowie, którzy „swoje już w życiu widzieli” mogą przy kilku scenach „zbierać szczęki z podłogi”. Wszystko to okraszone dobrymi efektami akustycznymi i szczęśliwie nierozpraszającą muzyką.

Liga niezwykłych dżentelmenów

Za „Man of Steel” stoi utalentowany zespół ludzi. Sama lista osób odpowiedzialnych za efekty specjalne zawiera około dwustu nazwisk. Wśród twórców znaleźli się również między innymi David S. Goyer oraz Christopher Nolan, odpowiedzialni za scenariusz (ten drugi jest też głównym producentem). Owoc ich pracy sprawił, że podobnie jak Nolanowskia trylogia Batmana, nowy film o Kal-El’u ma rozrywkowy charakter, ale dość poważny nastrój. Wzniosłe kompozycje muzyczne Hansa Zimmera doskonale ilustrują tę może nie mroczną, ale daleką od pstrokacizny wizję Supermana.

Mocnym punktem jest też obsada filmu. Wcielający się w tytułowego bohatera Henry Cavill gra dość „sztywno”, ale o ile początkowo może to nieco razić, z czasem jego mimika okazuje się pasować do fasady ikonicznego herosa. To samo dotyczy świetnego jak zwykle Michaela Shannona (odtwarzającego rolę generała Zoda) oraz towarzyszącej mu Antje Traue (filmowa Faora-Ul), zapadających w pamięć długo po seansie. Gra aktorska tej ostatniej jest bardzo uproszczona, ogranicza się wręcz niemal wyłącznie do statycznego spojrzenia i choreografii kilku walk, a jednak ma w sobie coś magnetycznego. Znacznie większa i ważniejsza kobieca rola, tzn. Lois Lane, przypadła w udziale Amy Adams. W „Człowieku ze stali” jej bohaterka okazuje się ważną dla fabuły, aktywną postacią. Niestety potencjał w niej drzemiący zaprzepaszczono w „Batman v Superman”, co boli tym bardziej, że Adams to utalentowana aktorka zdolna do niesamowitych wręcz popisów.

– Masz krwotok wewnętrzny. Muszę przypalić ranę.

– Jak?

– Potrafię więcej niż inni. Chwyć mnie za ręce. To zaboli.

Miłym zaskoczeniem okazali się aktorzy wcielający się w „Człowieku ze stali” w inne, bardziej lub mniej znaczące postaci. Są wśród nich zarówno gwiazdy wielkiego formatu, jak i niezbyt znane szerokiej publiczności nazwiska. Występuje więc Russell Crowe jako Jor-El, Laurence Fishburne w roli Perry’ego White’a, Diane Lane przypadła rola Marthy Kent, a Kevinowi Costnerowi – Jonathana Kenta. Na dalszym planie pojawiają się między innymi Ayelet Zurer (jako Lara Lor-Van), Richard Schiff (dr Emil Hamilton), Christopher Meloni (płk Nathan Hardy) i Harry Lennix (gen Swanwick). Za ważne i warte podkreślenia uważam, że każdy z nich, niezależnie od fabularnej istotności odgrywanej roli i renomy własnego nazwiska, spisał się bardzo przyzwoicie.

Przyjaciel do od końca świata

Zack Snyder postanowił zmierzyć się z legendą znaną chyba na całym świecie, nie tylko wśród komiksowych geeków. Ambitny twórca, który swego czasu zrealizował adaptację powieści graficznej dekonstruującej superbohaterskie schematy („Watchmen. Strażnicy”), podjął się wyzwania ekranizacji przygód wzorowego herosa. Jego „Man of Steel” to z jednej strony dobrze znany Superman, a z drugiej – nowa twarz tego bohatera, przynajmniej wśród filmowych wersji jego historii. Zwolennicy absolutnej wierności pierwowzorom znaleźli już (i zapewne wciąż znajdować będą) wiele zarzutów wobec „Człowieka ze stali”. Film raczej nie spodoba się także tym, dla których podstawą dobrego kina są solidne historie. Tutaj fabuła nie jest wprawdzie idiotyczna, ale skala jej uproszczeń i umowności poszczególnych rozwiązań nie każdemu przypadnie do gustu; tym bardziej, że wymaga ona przymykania oka na wiele nieścisłości. Aby czerpać satysfakcję z seansu, trzeba też zaakceptować „amerykańskość” i patos filmu, które akurat w przypadku utworów o tym herosie wydają się jednak niejako wpisane w podstawowe założenia.

Pomimo tych wszystkich niedoskonałości, wizja przygód Supermana zaproponowana przez Zacka Snydera w 2013 roku jest całkiem udana i miła w odbiorze. Znalazło się w niej wiele elementów, które w wakacyjnych hitach, a także w filmowych opowieściach o superbohaterach, stanowią podstawę dobrej, niewymagającej rozrywki. Warto bowiem pamiętać, że scenariusz to tylko jedna strona medalu – w tym przypadku może nieco zarysowana, ale i tak przyjemnie połyskująca. Filmowy „Człowiek ze stali” ma natomiast do zaoferowania znacznie więcej. Przede wszystkim, całość wygląda po prostu świetnie! Snyderowi udało się zachować swój oryginalny styl, nie trzymając się jednak kurczowo własnej poetyki.

Dodatkowym, acz istotnym plusem jest fakt, że dla fanów jego twórczości – podobnie zresztą jak dla komiksowych maniaków – znalazło się w filmie kilka smaczków, które wprawne oko i ucho wyłapie bez większego trudu. Zresztą, reszta widzów też powinna znaleźć w „Man of Steel” coś dla siebie, nawet jeżeli nie lubią albo nie znają (są tacy?) Supermana. A że historia zawiera pewne mankamenty? Cóż, kompromisy wymagają poświęceń. Nie obeszło się więc bez pewnych rozczarowań, ale twórcy zdołali odnaleźć złoty środek, co wcale nie było proste do osiągnięcia.

 

Publikowano również na: polter.pl

Kamil Jędrasiak