grease ocenaCHŁOPCY KOCHAJĄ BRYLANTYNĘ

Czy zrealizowany w latach 70. musical będący hołdem dla musicali „drugiego sortu” z lat 50. może jeszcze dzisiaj sprawiać komuś radość? A może piętrowa reminiscencja przeszłości uniemożliwia oglądanie podobnego filmu z przyjemnością? Minęło już ponad 40 lat od premiery kinowego debiutu Randala Kleisera, ale „Grease” – mimo oczywistych niedoskonałości – wciąż wbija się w rytm serc wielu wielbicieli produkcji muzycznych.

Akcja filmu nie wychodzi poza sztampowe historyjki szkolnych romansów. Danny Zuko (John Travolta) i Sandy Olsen (Olivia Newton-John) poznają się podczas wakacji i przeżywają letni romans. Wraz z rozpoczęciem roku szkolnego ich drogi muszą się rozejść – Sandy mieszka bowiem w Australii, do Stanów przyjechała wyłącznie na urlop. Los ma dla nich jednak (grubymi nićmi szytą) niespodziankę. Sandy niespodziewanie przeprowadza się do USA i na skutek zbiegu okoliczności zaczyna uczęszczać do szkoły Danny’ego. Niestety, chłopak w towarzystwie kumpli-pozerów to już zupełnie inna osoba.

grease plakatW przypadku filmów, które mają już swoje lata, zawsze nasuwa się pytanie, czy te nie zastarzały się zanadto, by po latach wciąż dało się je oglądać z przyjemnością. W przypadku „Grease” zdania są podzielone. Mnie jednak pewna „nieświeżość” tego musicalu kompletnie nie przeszkadza, a to właśnie dzięki jego gatunkowi, w który z założenia wpisana jest pewna sztuczność. Nie da się ukryć, że „Grease” balansuje gdzieś na granicy kiczu i kampu, momentami niebezpiecznie przechylając się w stronę tego pierwszego, ale jest w tym pewien szczery urok, dodatkowo potęgujący dobrą zabawę podczas seansu.

Z pewnością ponadczasowe jest za to przesłanie i tematyka filmu. Mijają lata, a nastolatki wciąż zmagają się z tymi samymi problemami – pragnieniem akceptacji grupy, które przysłania czasami osobiste cele i emocje; pierwszymi miłostkami oraz seksualnymi doświadczeniami; czy obawami dotyczącymi przyszłości. Dzięki akcentom położonym na kobiecą samoświadomość, pewność siebie i decydowanie o swoim losie – bohaterki filmu Kleisera nie pozwalają się wtłoczyć w kulturowe schematy – oraz zaangażowaniu do np. roli szkolnego mechanika kobiety, „Grease” nie wydaje się też przestarzałe pod względem społecznych porządków. W dialogach ekipy Zuko pojawia się oczywiście sporo przedmiotowego podejścia do kobiet, ale to raczej wina wieku postaci, a nie ideologicznego zacofania produkcji, jakże często utrudniającego mi odbiór starszych filmów.

Dzisiaj Johna Travolty nie kojarzy się już w pierwszej kolejności z rolami takimi, jak w „Grease” czy „Gorączce sobotniej nocy”. Wcielający się aktualnie w poważnych biznesmenów, łotrów czy strażników porządku Travolta, zapomniał o swoich muzycznych korzeniach. Dla kogoś, kto miał styczność wyłącznie z jego współczesnym emploi podobny występ może być więc sporym szokiem. Szczuplutki i roztańczony, z tytułową (w przypadku „Grease”) brylantyną na włosach, w niczym nie przypomina dzisiejszego filmowego kafara. Również zaskakujące może okazać się w tym kontekście to, że aktorsko Travolta (oraz Newton-John) stanowi główną podporę filmu Kleisera, pozwalając przymknąć oko na wyczyny drugoplanowych bohaterów.

Nie można też oczywiście zapomnieć o największym atucie „Grease”, czyli o piosenkach, jak „Summer Nights” czy „You’re the One that I Want” – do dziś święcących triumfy na potańcówkach i wypełniających ramówki stacji radiowych. Nawet jeżeli ktoś nie miał do tej pory szansy zobaczyć „Grease”, to z pewnością i tak kojarzy te utwory. Dobre wrażenie robią również rozbudowane układy taneczne, zwłaszcza sekwencja podczas konkursu, przy której oglądaniu od liczby aktorów oraz barwnych i strojnych sukienek może wręcz zakręcić się w głowie.

Próżno byłoby szukać „Grease” w zestawieniach najlepszych musicali wszech czasów. Chociaż film okazał się ogromnym sukcesem i przyniósł twórcom najwyższy dochód od momentu powstania „Dźwięków muzyki” to wyrastanie z kina klasy B realizowanego z myślą o nastolatkach, odcisnęło na nim swoje piętno. „Grease” to przecież klasyczny high school romance z banalną, dobrze wszystkim znaną fabułą, oraz przeszarżowanym aktorstwem, które broni tylko barwna specyficzność odgrywanych postaci. Mimo tego wszystkiego wciąż jednak można świetnie się przy nim bawić, tupiąc nóżką w rytm piosenek i podśpiewując pamiętne ballady, które i dzisiaj mogłyby płynąć wprost z nastoletnich serc.

ocena 7,5

Tekst ukazał się w: „Ińskie Point”, numer 3/2019

Alicja Górska