SZAJS OUT
Mam dwadzieścia cztery lata. Mam dwadzieścia cztery lata i po seansie „Knives Out” poczułam się tak, jakby ktoś przywalił mi pięścią w brzuch. Film w reżyserii Przemysława Wojcieszka może i porusza aktualne problemy, może też robi to w sposób bezkompromisowy i bezpośredni (co w dzisiejszych czasach wiecznych obaw przed konsekwencjami i restrykcjami wydaje się rzeczą cenną), jednak złe zbalansowanie – a właściwie brak zbalansowania – produkcji zaprzepaszcza większość jej potencjalnych zalet. Dodajcie do tego ogólną generalizację, karykaturalnych bohaterów, pretensjonalne dialogi, tragiczną stronę techniczną i płytkie naddatki znaczeniowe w formie prostych, niemal przedszkolnych, zabiegów wizualnych, a otrzymacie „Knives Out”.
Pretekstem do poprowadzenia fabuły jest spotkanie grupy młodych ludzi. Jak można wnioskować z dialogów – 24-latków. Paczka spotyka się w domu jednej z par na ostrej imprezie, podczas której alkohol leje się strumieniami, a tempo jego spożywania nadają niecierpliwe charaktery zgromadzonych postaci. Wkrótce więc bohaterowie – mając już mocno w czubie – zaczynają perorować na temat wyznawanych poglądów. O ile można tak nazwać serię przeplatanych okrzykami „Polska!”, pełnych nienawiści list-monologów, w których uwydatniają się nacjonalistyczne i homofobiczne postawy większości zgromadzonych.
Przemysław Wojcieszek nie broni estetycznej strony „Knives Out”, bo też nie ma i czego bronić. Zrealizowany w kilka tygodni projekt jest zwyczajnie w tej materii niedopracowany (ale czego można spodziewać się po obrazie bez budżetu początkowego, realizowanym z kieszeni reżysera?), a wszystko to, co wydaje się ciekawe i wizualnie znaczące, okazuje się ostatecznie płytką błyskotką. Podwójnie przykrym jest fakt, że efekciarski charakter zastosowanych rozwiązań obnażyli podczas spotkania towarzyszącego seansowi sami twórcy, tłumacząc, iż nietypowy format obrazu – 1:1 – który budzi skojarzenia głównie z kinem niemym, zwłaszcza w zestawieniu z monochromatyczną barwą kadrów, ma odnosić się wyłącznie do konotacji z portretem (portret społeczeństwa, konkretnie: pokolenia dwudziestolatków) oraz ciasnotą intelektualną. Bez znaczenia okazały się również elementy slow motion, mające stanowić atrakcyjny przerywnik w opartej na dialogach, bardzo statycznej historii. „Knives Out”, analizowany w kategoriach dzieła audiowizualnego, rządzącego się pewnymi wyznacznikami i zasadami, technicznie jest obrazem fatalnym. Zarówno kompozycje kadrów, jak i montaż sprawiają wrażenie realizacji amatora, a nie profesjonalisty.
Tym jednak, co uderza w „Knives Out” najbardziej, jest jednowymiarowość prezentowanych w filmie treści. Bohaterowie stają się nośnikami skrajnie prawicowych poglądów, doprowadzonych do poziomu monstrualnej karykatury, która z jednej strony krytykuje podobne postawy, a z drugiej – czyni je przedmiotem prymitywnego dowcipu. Jedyną opozycją dla mowy nienawiści adresowanej do uchodźców, innych nacji, władzy, homoseksualistów etc. są – wątpliwe w swym nikłym zaangażowaniu – próby kontrowania agresywnych wrzasków przez parę lesbijek. Ich głos, zwłaszcza, że chwilami splatający się z nienawistnymi poglądami reszty biesiadników, nie stanowi odpowiedniej przeciwwagi dla charyzmatycznej głównej postaci i jej pełnych różnorakich dyskryminacji idei. Reżyser tłumaczył tę zależność prywatnymi obserwacjami, z których wynika, że nawet osoby wykazujące się wysoką kulturą osobistą i zdolnością do inteligentnego analizowania świata, nie zabierają głosu publicznie, przez co ich przemyślenia zostają zagłuszone. Ostatecznie „Knives Out” okazuje się obrazem niebezpiecznym. Z jednej bowiem strony, skupiając się wyłącznie na krytyce skrajnie prawicowych postaw i nie proponując niczego w zamian, film narażony jest na zarzuty o przedszkolną zabawę w wytykanie palcami i wyśmiewanie, niczym typową telewizyjną agresją opozycyjnych względem siebie partii. Z drugiej zaś strony, ze względu na rezygnację z wyraźnej postaci stojącej w kontrze do poglądów głównego bohatera film, po odpowiednim przetworzeniu, może stać się rodzajem propagandowego narzędzia grup takich, jak ONR.
Do budowania złego wrażenia obrazu w znaczącym stopniu przyczyniają się również dialogi. Z pewnością wiele tracą przez aktorów-amatorów, jednak nie to jest najsłabszym punktem filmowych rozmów. W pierwszej części „Knives Out” wydaje się, że autorowi scenariusza zabrakło po prostu czasu na ich dopracowanie i ugładzenie na tyle, by przypominały naturalny, codzienny język. Później jednak linia dialogowa ewoluuje, zmierzając w kierunku surrealnej wizji wymiany poglądów, gdzie pijani bohaterowie z emfazą opowiadają o swoich doświadczeniach, wzbogacając pijackie wypowiedzi o niespodziewanie mądre słówka, jak „nihilizm” czy „negatywizm”. Przemysław Wojcieszek ewidentnie stara się chwilami naśladować styl takich twórców, jak Dorota Masłowska, ale absolutnie mu to nie wychodzi.
Gwoździem do trumny „Knives Out” okazało się spotkanie po projekcji, na którym już pierwsza wypowiedź osoby z publiczności potwierdziła moje obawy dotyczące konstrukcji filmu. Poza jedną przedstawicielką mediów nikt nie zwrócił uwagi na ogromną generalizację, jaka dokonuje się w produkcji Przemysława Wojcieszka. Większość zgromadzonych – zachęcana oklaskami – powtarzała historie o zepsutym, agresywnym pokoleniu, nawet nie próbując wskazać wartościowych jednostek w grupie osób 20+. Osobiście poczułam się dotknięta i przerażona. Bo czy sprowadzając problem do jednego wymiaru nie robimy dokładnie tego, co stanowi podstawę dla ideologii głównego bohatera filmu? Mówi się, żeby ogień zwalczać ogniem, ale idźcie i powiedzcie to strażakom. Tak samo jest z wytykaniem skrajnym prawicowcom skrajnej prawicowości przy użyciu krytykanctwa i prymitywnego wyśmiewania.
Tekst powstał dla “Ińskie Point” w ramach 43. Ińskiego Lata Filmowego.