Mad MaxDUŻO, WIĘCEJ, MAKSIMUM!
Trzy dekady. Dokładnie tyle trzeba było czekać, by Max Rockatansky powrócił na kinowe ekrany w nowej przygodzie. „Mad Max pod Kopułą Gromu”, mający swoją premierę w 1985 roku, był ostatnim filmem z cyklu poświęconego losom tego bohatera, w którym wcielił się w niego Mel Gibson. Dla wielu widzów postać ta uchodzi wręcz za nierozerwalną z owym aktorem. Niesłusznie, bo „odmłodzenie” Maksa poprzez obsadzenie w jego roli Toma Hardy’ego okazało się strzałem w dziesiątkę.

Jego mrukliwy, interesująco „dziki”, niezłomny i twardy Max to ewidentnie człowiek z przeszłością, od której zostaje symbolicznie odcięty w początkowych scenach, w których, pojmany przez wroga, zostaje ogolony z bujnego zarostu i owłosienia. Wiemy, że możemy znać tego bohatera, a jednocześnie zdajemy sobie sprawę, że jest to już ktoś nowy, nie tylko za sprawą odtwarzającego go na ekranie aktora, ale również doświadczeń samej postaci.

Mad Max„Odmłodzeniu”, odświeżeniu uległ zresztą nie tylko główny bohater, ale i ogólny pomysł na Mad Maksa. O spójność najnowszego filmu sygnowanego tą marką, opatrzonego podtytułem „Na drodze gniewu”, z dawną trylogią zadbał między innymi George Miller, reżyser związany niezmiennie z serią od samego jej początku. Film z 2015 roku balansuje pomiędzy fabularnym i koncepcyjnym (w ogólniejszym wymiarze) przywiązaniem do swoich poprzedników a świeżością, dopasowaniem poetyki do tej bliskiej dzisiejszym widzom. W efekcie, w „Mad Max: Fury Road” nie brakuje więc zarówno licznych odniesień do tego, co pamiętają fani „starej trylogii” o Maksie Rocktanskym, jak również zgoła aktualnych rozwiązań stylistycznych. Wypada w tym miejscu wspomnieć choćby o fakcie, iż komputerowo generowane efekty specjalne są w tym filmie jedynie uzupełnieniem zdjęć realizowanych faktycznie na planie, również w skomplikowanych scenach akcji.

Tym, co zdecydowanie uległo zmianie, jest sposób poprowadzenia postaci tytułowego Maksa. Choć pozostaje on wciąż ważnym bohaterem, którego przemianę oglądamy na ekranie, to większego znaczenia nabrały w „Na drodze gniewu” postaci, z którymi zetknie go los. Szczególnie istotną rolę odegra tu Furiosa, silna acz niedoskonała wojowniczka, zagrana przez Charlize Theron. To właśnie ona zdaje się wręcz postacią pierwszoplanową, co nie do końca spodobało się zwłaszcza widzom przywiązanym do fabuł skonstruowanych zgodnie z tradycyjnym, stereotypowym podziałem ról. Wbrew ich zastrzeżeniom jednak, Max nie jest w „Fury Road” zepchnięty na margines. Po prostu, kobiety zaczęły działać jako równoprawne uczestniczki wydarzeń.

Pisząc o fabule najnowszego „Mad Maksa” nie sposób nie wspomnieć o tym, że jest ona dość specyficzna. Wbrew temu, co myślą o niej niektórzy sceptycy, nie jest ona jedynie pretekstem dla filmowego widowiska. Przy całym swoim „odświeżającym” uroku (choćby w kwestii podejścia do płci) historia opowiedziana w „Na drodze gniewu” składa się jednak z rozwiązań charakterystycznych głównie dla dość tradycyjnych typów opowieści. Podczas seansu odnieść można nawet wrażenie, że jest ona swego rodzaju przypowiastką, w której wątek wyzwolenia spod patologicznego patriarchatu idzie w parze z apoteozą nie tylko równości, ale i natury oraz kobiecości, dość tradycyjnie konotowanej między innymi z opiekuńczością.

  Nazywam się Max. Mój świat wypełnia ogień i krew. Dawniej byłem gliną, wojownikiem szos poszukującym sprawiedliwości. Kiedy świat upadł, każdy z nas przeżył załamanie. Trudno stwierdzić, kto oszalał bardziej – ja czy cała reszta. Głosy wróciły. Wgryzają mi się w substancję czarną. Powtarzam sobie, że mnie nie dopadną. Zginęli dawno temu. Ja jeden uciekam przed żywymi i martwymi, nękany przez hieny oraz tych, których zawiodłem. Tak wegetuję na tej pustyni. Kierowany jednym pragnieniem: przetrwać.

Mając na uwadze powyższe słowa, warto zaznaczyć, że konwencja takiej opowieści sprzyja naturalnie uproszczeniom, co wiąże się z ostentacyjną wręcz schematycznością zdarzeń i typicznością postaci; z tym, że nie jest to w tym przypadku wada. Nawet morał jest w gruncie rzeczy oczywisty, choć zarówno on, jak i wszystko, co do niego prowadzi jawi się na wielu poziomach bardzo gorzkim. Koniec końców jednak fabuła nie wymaga przesadnie obszernego komentarza, a jej opis sprowadzić można do kilku zdań. Oto bowiem w pustynnym świecie, zniszczonym doszczętnie przez nuklearną wojnę o paliwa, resztki ludności organizują się w małe zmotoryzowane społeczności pod wodzą szczególnie uprzywilejowanych przywódców. Jednym z nich jest Immortan Joe, rządzący Cytadelą despota, instrumentalnie traktujący kobiety (sprowadzający je dosłownie do roli inkubatorów i dojnych mamek), władający armią oddanych wojowników. W jego ręce trafia Max. Losy tego ostatniego zetkną się dzięki temu z Furiosą, doświadczoną w boju imperatorką sił Cytadeli, która postanawia wyzwolić nałożnice swego zwyrodniałego władcy i dostarczyć je do legendarnej oazy, skąd sama rzekomo pochodzi.

Przeprawa przez bezdroża przebiega na wysokich obrotach i obfituje w dynamiczne pościgi i walki, które na ekranie prezentują się nad wyraz atrakcyjnie. Niechaj gitarzysta grający na żywo na gitarze, będącej jednocześnie miotaczem płomieni, jadący na platformie znajdującej się wśród pojazdów w orszaku Immortan Joe’go podążającym za Furiosą, będzie przykładem tego, z jakim widowiskiem mamy tu do czynienia. Abstrakcyjne pomysły mnożą się z minuty na minutę, a akcja tylko momentami zwalnia, by po chwili znów nabrać tempa i trzymać widza w napięciu przez zdecydowanie większą część filmu.

Dynamika scen zbudowana w scenariuszu potęgowana jest nie tylko przez takie środki filmowe, jak praca kamery czy montaż, ale również za sprawą muzyki skomponowanej przez artystę znanego jako Junkie XL (niektórzy powiadają, że to on właśnie wciela się we wspomnianego gitarzystę). Spójność warstwy audiowizualnej nowego „Mad Maksa”, ociekającej wręcz przesadą w każdej postaci, doskonale pasuje również do fabuły nakreślonej zgodnie z opisaną już wcześniej konwencją.

Film Millera to atrakcyjny dwugodzinny rajd po bezdrożach, piękny w swojej prostocie, choć niepozbawiony sensów tyleż niewyszukanych, co niegłupich.Świetnie zagrany, dobrze nakręcony, umiejętnie zmontowany – słowem, sprawnie zrealizowany – dostarcza niewątpliwie rozrywki i pod tym względem broni się bez zastrzeżeń. Pod kątem fabularnym, choć tu już pewne zastrzeżenia wzbudza, wymaga jednak odpowiedniego zrozumienia i akceptacji dla dość specyficznej, zwłaszcza jak na kino rozrywkowe, konwencji. Jego bezpośredniość – a może nawet infantylność – nie musi wcale być postrzegana jako wada. Zwłaszcza, że odczytanie kontekstów obyczajowych, politycznych czy społecznych, które „Mad Max” przywołuje, pozwala potraktować go przy okazji jako autorski komentarz do szeregu uniwersalnych problemów.

 

Tekst ukazał się w: „Ińskie Point” numer 9-10/2015

Kamil Jędrasiak