OSIEM KROKÓW W MIEJSCU
O ile na temat „Django” byłem w stanie z miejsca napisać całkiem sporo (np. u nas albo tutaj), o tyle zebranie się do podsumowania moich wrażeń po „Nienawistnej ósemce” okazało się nie lada wyzwaniem. Nie dlatego, że jest to zły film, a raczej dlatego, że jest to tytuł bodaj najmniej wyrazisty w dotychczasowym dorobku Quentina Tarantino. I nie, nie chodzi wcale o to, że to „kolejny western”.
Gdyby tak na to spojrzeć, większość wczesnych filmów tego reżysera należałoby uznać za wtórne, ponieważ opierały się one na konwencji kina gangsterskiego. A jednak herezją byłoby tak ostre ich potraktowanie. Geniusz Tarantino polega bowiem na tym, że niezależnie od tego, z jakich schematów korzysta, zawsze pięknie się nimi bawi, zaprzęgając je do realizacji pomysłu, który przyświeca powstawaniu danego filmu, postawieniu pewnej tezy, wyśmianiu czegoś albo oddaniu czemuś hołdu. No właśnie: „zawsze” aż do teraz.
„Django” zamykał pewien okres w życiu Quentina Tarantino. Zamykał też projekt określany mianem trylogii resentymentu. Owa trylogia to cykl trzech filmów („Death Proof”, „Bękarty Wojny” i „Django” właśnie), w których dokonuje się swoista symboliczna zemsta historycznie krzywdzonych grup społecznych (kolejno: kobiet, Żydów i czarnoskórych) na ich oprawcach; popkulturowa, fantazmatyczna wersja sprawiedliwości dziejowej. Opowieść o Django była więc nie tylko pastiszem westernu, ale także historią o względnie czytelnej wartości na poziomie sensów. Innymi słowy: wiadomo było, że o coś Quentinowi chodziło. Przy „Nienawistnej ósemce” chodzi z grubsza o nic, albo raczej o wszystko – o wszystko, o co dotąd chodziło w twórczości tego reżysera.
Akcja filmu rozgrywa się kilka lat po zakończeniu wojny secesyjnej. Fabuła opowiada o spotkaniu tytułowych ośmiu osób, których ścieżki los splata ze sobą pewnego mroźnego zimowego dnia, kiedy to wszyscy kryją się przed zamiecią śnieżną w tym samym zajeździe w Wyoming. Łowca nagród John „Szubienica” Ruth (Kurt Russel) trafia tam wraz z pochwyconą przestępczynią Daisy Domergue (Jennifer Jason Leigh), weteranem majorem Marquisem Warrenem (Samuel L. Jackson) oraz podającym się za szeryfa Chrisem Mannixem (Walton Goggins). Na miejscu trafiają zaś na erudycyjnego i gadatliwego Oswaldo Mobraya (Tim Roth), rzeczowego i pracowitego Boba (Demián Bichir), wycofanego i tajemniczego Joe Gage’a (Michael Madsen) oraz niemniej tajemniczego i małomównego starca, generała Sandy’ego Smithersa (Bruce Dern).
„Nienawistną ósemkę” widziałem dwa razy – raz z mamą, kiedy film wchodził do kin, drugi raz z Alicją niemal rok później, na DVD. Nie bez powodu obydwie te okazje przypadały na okres zimowy. Oglądanie go o tej porze roku koresponduje z doskonale uchwyconą w filmie atmosferą mroźnej, skąpanej w niebezpiecznym śniegu rzeczywistości, w której każdy podróżny szuka bezpiecznego schronienia. I, jak to u Tarantino bywa, nawet jeżeli schronienie udaje się bohaterom znaleźć, to na bezpieczeństwo nie mają co liczyć. Pod tym względem „Nienawistna ósemka” przypomina nieco klaustrofobiczne horrory, których akcja rozgrywa się w odosobnionych, oderwanych od reszty świata placówkach otoczonych skrajnie nieprzyjazną rzeczywistością zabójczej kosmicznej próżni (np. seria „Aliens”), głębin oceanu (np. gra „BioShock”) czy wreszcie właśnie mroźnych terenów (np. kultowe „Coś”).
Zamknięcie akcji w jednej ciasnej przestrzeni to proste, ale skuteczne narzędzie narracyjne, które pozwoliło Tarantino po raz kolejny popisać się jedną z umiejętności opanowanych przezeń do perfekcji: kunsztownym rozpisaniem dialogów. Skazani na swoje towarzystwo bohaterowie od razu pałają do siebie nieufnością, a napięcie wiszące w powietrzu gęstnieje z każdą kolejną minutą i każdym wypowiedzianym zdaniem. Emocje kumulują aż do momentu kulminacji, która nie powinna rozczarować fanów tego reżysera – jest krwawo i brutalnie, w typowo przerysowanej skali i formie. Brutalizm Tarantino rzadko bowiem oznacza naturalizm, ale trzeba przyznać, że sceny przemocy w „Nienawistnej ósemce” są momentami dość sugestywne.
– Zaletą samosądu jest to, że skutecznie gasi pragnienie zemsty. Jego wadą jest to, że czasem uśmierca niewinnych.
– Nie w twoim przypadku, ty się doigrałaś. Ale bywają wyjątki.
– Koniec końców, jaka jest różnica między jednym a drugim? Różnica to ja, kat. Nie obchodzi mnie twój czyn. Nie mam satysfakcji, że umrzesz. Robię swoje – wieszam cię w Red Rock i jadę do kolejnego miasta, by powiesić kogoś innego. Człowiek, który pociągnie dźwignię, by przetrącić ci kark będzie kimś beznamiętnym. I ta beznamiętność jest istotą sprawiedliwości. Bo sprawiedliwość, która nie jest wymierzana w sposób beznamiętny może się okazać niesprawiedliwością.
– Amen!
Nie brakuje też plot twistu, połączonego z ciekawym zabiegiem formalnym. Otóż, kiedy intryga mocno się zacieśnia, a atmosfera gęstnieje, w pewnym momencie narracja wchodzi w chwilowe zawieszenie i… poznajemy bieg niektórych wydarzeń z innej perspektywy. Podobny chwyt pamiętam wciąż z jednego z najbardziej niedocenianych filmów Tarantino, czyli „Jackie Brown”. I choć nieczęsto reżyser ten bawi się w taki właśnie sposób opowiadaniem historii, to nie jest to wcale nowość w jego wykonaniu; z pewnością jednak służy „Nienawistnej ósemce” na plus, bo dodaje fajny smaczek do z grubsza prostej fabuły.
Większych zaskoczeń nie ma też zbyt wiele w obsadzie filmu – niemal wszyscy aktorzy i aktorki zatrudnieni do grania w „The Hateful Eight” to część tak zwanej „stajni Tarantino”, czyli grupy artystów, którzy składają się na swego rodzaju drużynę stałych współpracowników reżysera, ekipę dobrze zaprawioną w boju. Co ciekawe, o ile część z nich obsadzono w rolach głównych (cała tytułowa ósemka), o tyle również niektóre epizodyczne postaci na dalszych planach przypadły w udziale ludziom doświadczonym w pracy z Tarantino (jak choćby Zoë Bell czy James Parks). Podkreśla to tylko pewien „rodzinny” czy też „przyjacielski” kontekst, komentowany głośno przy okazji kolejnych filmów tego reżysera przez osoby z nim współpracujące. A że do świty dołączają w każdym kolejnym projekcie nowi artyści, oglądanie ich inicjacji zawsze przynosi sporo satysfakcji, zwłaszcza gdy dobrani są oni w jakimś zaskakującym kluczu, tak jak ma to miejsce choćby właśnie w „Nienawistnej ósemce”, gdzie także pojawia się w zaskakującej roli aktor dotąd z Tarantino nie kojarzony.
Nie tylko aktorzy jednak należą do tego kręgu wtajemniczonych, do elity sprawdzonych fachowców chętnie zatrudnianych przez Tarantino. „Nienawistna ósemka” to już piąty film tego reżysera, za którego zdjęcia odpowiada Robert Richardson. Zdecydowanie widać, że lata współpracy zrodziły doskonałą nić porozumienia pomiędzy oboma panami, bo wizualnie najnowsze dzieło Tarantino wypada wręcz olśniewająco. Kiedy trzeba, w kadrze jest odpowiednio duszno i ciasno, zaś w innych fragmentach skąpane w śniegu otoczenie ukazane zostało tak, by na zasadzie kontrastu sprawiać wrażenie przestrzennego, acz wciąż nieprzyjaznego. Majstersztykiem jest piękne, ekstremalnie rozciągnięte w czasie ujęcie otwierające film, muzycznie zilustrowane cudnie mroczną uwerturą „L’ultima diligenza di Red Rock” Ennio Morricone – jednego z najwybitniejszych kompozytorów muzyki filmowej, odpowiedzialnego za ścieżki dźwiękowe m.in. wielu kultowych westernów, który właśnie za efekt swoich prac przy „Nienawistnej ósemce” dostał wreszcie pierwszego Oscara, zresztą w pełni zasłużonego.
Piękna muzyka, cudne zdjęcia, świetne dialogi, gęsty nastrój, doborowa obsada… Wyliczankę atutów „The Hateful Eight” można byłoby pewnie jeszcze chwilę kontynuować. I faktycznie warsztatowo całość prezentuje się bardzo dobrze, fabularnie zresztą też Tarantino trzyma wciąż wysoki poziom (jest zarówno reżyserem, jak i scenarzystą filmu), a jednak… Jednak czegoś w tym utworze zabrakło. Być może tym, czego zabrakło przede wszystkim jest pomysł, jakieś nowe wyzwanie, z którym twórca mógłby się zmierzyć, by postawić kolejny znaczący krok w swojej karierze. Dotąd tak to właśnie wyglądało – pomimo serwowania widzom tego, co niby już sprawdzone i z czego Tarantino słynął, za każdym razem stawiał sobie jednak jakieś zadanie do wykonania; coś, dzięki czemu czuć było progres w jego artystycznym rozwoju.
Tymczasem „Nienawistna ósemka” jest świetnie zdanym testem, dowodzącym wprawdzie perfekcyjnego opanowania wszystkich sztuczek, których reżyser dotąd się nauczył, ale w żadnym wypadku nie podnoszącym poprzeczki. To trochę za mało jak na wizjonera, który dowiódł całemu światu, że przejawiając miłość do kina i przekuwając ją w twórczość, inwestując w swoją pasję dużo serca i pracy, nie trzeba profesjonalnego przygotowania, by stać się artystą kinematografii – i to artystą ze ścisłej światowej czołówki w swojej profesji.
Publikowano również na: dużeka.pl