UROKI IRONICZNEGO PESYMIZMU
Netflixowi znowu się udało. Tak. Po raz kolejny wyprodukowany przez tę stację serial okazał się strzałem w dziesiątkę. A nie było to wcale oczywiste! W końcu stworzenie dobrych ekranizacji, zwłaszcza pozycji kultowych, to nie lada wyzwanie, o czym przekonał się już niejeden twórca. Na szczęście „Seria niefortunnych zdarzeń” nie przerosła możliwości śmiałków, którzy się tego wyzwania podjęli.
Być może o sukcesie tej telewizyjnej produkcji przesądził fakt, że zaangażował się w nią sam Daniel Handler, znany bardziej jako Lemony Snicket, czyli autor książkowego pierwowzoru serialu, trzynastotomowego cyklu „Seria Niefortunnych Zdarzeń”. Nie mam wątpliwości co do tego, że jego udział w charakterze scenarzysty przekłada się w jakimś stopniu na nastrój serialu. Krzywdzącym uproszczeniem byłoby jednak stwierdzenie, że Netflixowa „Seria niefortunnych zdarzeń” zawdzięcza swój urok wyłącznie literackiemu rodowodowi. Jest to bowiem jeden z najbardziej samoświadomych, oryginalnych i inteligentnych seriali ostatnich lat. Inna sprawa, że w swojej kategorii nie miał dotąd zbyt silnej konkurencji.
Telewizyjna odsłona „Serii niefortunnych zdarzeń”, a przynajmniej pierwszy jej sezon, sprawia wrażenie skrupulatnie przemyślanego, zrealizowanego nieśpiesznie projektu, którego ambicje wykraczają poza chwilowy hit. Być może właśnie dlatego twórcy zdecydowali się na takie, a nie inne podejście do konstrukcji fabuły. Otóż jednemu tomowi cyklu książkowego odpowiadają dwa odcinki serialu, zaś w pierwszym sezonie znalazło się takich odcinków osiem. Pozwala to wprowadzić widzów w główne wątki opowieści – podzielone na mikronarracje i metaplot – a zarazem zapoznać ich ze specyficznym settingiem, czy może szerzej: konwencją, zgodnie z którą serial został zrealizowany. Poznajemy zatem losy osieroconego rodzeństwa Wioletki, Klausa i Słoneczka Baudelaire’ów – spadkobierców fortuny, o którą zabiega nikczemny hrabia Olaf – a konkretnie ich przykre doświadczenia z pierwszych czterech tomów cyklu, a więc pod opieką Olafa (odcinki 1 i 2), wujka Monty’ego (odcinki 3 i 4), ciotki Józefiny (odcinki 5 i 6) oraz Sir, kierownika tartaku Szczęsna Woń (odcinki 7 i 8).
Poprzez taki właśnie podział historii udało się uniknąć jednego z kluczowych problemów towarzyszących przenoszeniu literackich opowieści na ekrany kinowe, czyli wymuszanego przez medium filmowe esencjonalizmu zmuszającego do znaczącej redukcji treści pierwowzoru. O ile bowiem standardowy film pełnometrażowy trwa z reguły mniej więcej dwie godzinny i powinien podlegać dramaturgii zamykającej się w tak krótkiej formie (co niekiedy wymaga odrzucenia sporej części wątków), o tyle w przypadku serialu można pozwolić sobie na balansowanie pomiędzy dramaturgiczną spójnością poszczególnych epizodów a tą budowaną w skali całego sezonu. Twórcy „Serii niefortunnych zdarzeń” opanowali tę równowagę do perfekcji.
Alicja, dobrze zaznajomiona z książkową serią i ceniąca sobie ją od dawna, potwierdziła moją intuicję, że realizatorzy serialu poradzili sobie z adaptacją bardzo dobrze; dodatkowe wątki zaś (jak również rozbudowanie tych obecnych w pierwowzorze) doskonale wpisały się w konwencję i przysłużyły się historii. Ja, natomiast, nie mając wcześniej do czynienia z książkowym pierwowzorem i tym samym będąc pozbawionym jakichkolwiek sprecyzowanych oczekiwań, dałem się uwieść ciekawej historii i sprawnemu prowadzeniu narracji. Oboje zaś doceniliśmy doskonałe wręcz wyczucie języka wypracowanego przez medium telewizji oraz dozę medialnej samoświadomości i tematyzowania „literackości”.
– Ty jesteś Wioletka, wynalazca. Ty – Klaus, mól książkowy. Mama była dumna z twojego głodu wiedzy. A ty jesteś Słoneczko. Chcesz kawałek tortu?
– Siostra woli twarde potrawy.
– To rzadkie u niemowląt. Ale typowe dla węży. Może Słoneczko woli surową marchew?
– Chętnie.
– Zostaje nam kawałek tortu. Wiem! Sam zjem. Żartowałem panie Poe z Mecenatu Mnożenia Mamony. Proszę się częstować.
„Seria niefortunnych zdarzeń” urzeka jednak nie tylko fabularnie – czy też szerzej: tematycznie – ale również technicznie. Świetne zdjęcia, równie dobre charakteryzacja, kostiumy i scenografia, oraz dopełniające całości efekty specjalne doskonale oddają bajkowo-groteskowy charakter opowieści Lemony’ego Snicketa. Za sprawą nastroju, ale i skrupulatnej kompozycji kadrów, momentami pastelowych (choć wypłowiałych) kolorów, narracji komentującej wydarzenia oraz paru innych ciekawych rozwiązań stylistycznych, odniosłem wrażenie, jakbym oglądał nietuzinkowe połączenie estetyki i poetyki serialu „Gdzie pachną stokrotki” z kinem Wesa Andersona i najbardziej teatralną konwencją horroru (ekspresjonistycznego).
Nie bez znaczenia dla powyższego odczucia i ogólnej „dziwności” serialu pozostaje oczywiście jego obsada. W postać czołowego czarnego charakteru, hrabiego Olafa, wcielił się Neil Patrick Harris. Aktor, znany z kultowej już roli Barneya Stinsona w „Jak poznałem waszą matkę?”, musiał zmierzyć się w „Serii niefortunnych zdarzeń” z niemałym wyzwaniem, grając postać udającą w kolejnych odcinkach inne postaci, aktora wcielającego się w fałszywe charaktery. Przerysowana gra Harrisa pełna jest godnych uznania niuansów, świadczących o świetnym wyczuciu typiczności samej postaci.
W role nastoletnich Baudelaire’ów wcielają się zaś kolejno piętnastoletni Louis Hynes (Klaus) i czternastoletnia Malina Weissman (Wioletka). Obojgu wróżyć można interesujące kariery, zważywszy na poziom umiejętności aktorskich zwłaszcza w stosunku do tak młodego wieku. Dodatkowo są nad wyraz fotogeniczni – Hynes sprawia wrażenie „młodego dorosłego” niczym bohaterowie filmów wspomnianego już Wesa Andersona, Weissman natomiast łączy w sobie talent i urok Chloë Grace Moretz oraz Emily Browning. Na szczególne uznanie zasługuje natomiast poprowadzenie postaci niemowlęcia, Słoneczka Baudelaire. Praca z dziećmi wymaga wiele cierpliwości i talentu, a obsadzona w roli Słoneczka Presley Smith wypada na ekranie wręcz rewelacyjnie, uroczo i zabawnie, co jest zapewne zasługą zarówno reżyserów, jak i towarzyszących jej na planie aktorów oraz ekipy, czy wreszcie wsparcia efektów specjalnych.
Gdyby historię Baudelaire’ów miała opisywać pogoda, nikt nie dojrzałby słońca. Zastąpiłyby je chmury nieszczęścia, śnieżyce rozpaczy, burze śnieżne smutku, zimne fronty przerażenia, strach, napady alergii, że nie wspomnę o groźbie huraganu poza mapą.
Gdybyście nie znali historii Baudelaire’ów i zobaczyli, jak wysiadają z psotnego promu na Dok Damoklesa, moglibyście im wróżyć radosną przygodę. To byłby błąd. Nazywam się Lemony Snicket i z bólem przedstawiam historię tragicznego losu Baudelaire’ów. Państwo nie mają takiego obowiązku i powinni się wycofać, zanim kolejna burza melancholii pogrąży państwa w nieutulonym smutku.
Całkiem nieźle sprawdzają się też aktorzy wcielający się w postaci drugoplanowe – zarówno te ważne dla całego sezonu bądź serii (K. Todd Freeman jako Pan Poe; Will Arnett jako Ojciec; Cobie Smulders jako Matka; Usman Ally, Matty Cardaropie, John DeSantis, Jacqueline i Joyce Robbins jako pomagierzy hrabiego Olafa; czy wreszcie doskonały Patrick Warburton w roli narratora, utożsamianego z samym Lemonym Snicketem), jak i dla poszczególnych odcinków (Aasif Mandvi jako wujek Monty; Alfre Woodard jako ciocia Józefina; Don Johnson jako Sir; Catherine O’Hara jako Dr. Georginia Orwell; Rhys Darby jako Charles).
Wnikliwa analiza telewizyjnej „Serii niefortunnych zdarzeń” pozwoliłaby opisać jeszcze wiele elementów składających się na wyjątkowość tego serialu. Przełamywanie „czwartej ściany” i zabawy statusem ontologicznym postaci narratora; komiczne gry słowne i zastosowanie napisów tłumaczących mamrotanie Słoneczka jako środek stylistyczny; eklektyczna, acz przemyślana ścieżka dźwiękowa; chwytliwy opening ze zmieniającą się co dwa odcinki treścią zwrotek, stanowiącą streszczenie wydarzeń w danym wątku przewodnim; aktualizacja opowieści poprzez wdrożenie współczesnych wtrętów do historii opowiadanych w poszczególnych odcinkach; cała masa erudycyjnych smaczków (od specjalnie dobranych nazwisk bohaterów, poprzez intertekstualne cytaty, aż po uniwersalizującą wymowę ahistoryczną bezczasowość świata przedstawionego) – to wszystko zaledwie kilka spośród wielu cech zasilających zestaw zalet najnowszego serialu Netflixa. Nie oznacza to jednak, że jest to pozycja uniwersalnie doskonała.
Raczej nie mógłbym „Serii niefortunnych zdarzeń” z czystym sumieniem polecić każdemu widzowi, bo też specyficzny tragikomiczny charakter opowiadanej historii, pełnej absurdów i bajkowo przerysowanych postaci oraz wydarzeń, z pewnością nie każdemu przypadnie do gustu. Obrana przez twórców tragikomiczna, miejscami mocno niepokojąca konwencja – ściśle związana zresztą z charakterem literackiego pierwowzoru – wymaga bowiem odpowiedniego nastawienia i wrażliwości, pozwalających docenić nie tylko samą historię, ale i sposób jej opowiadania. Zważywszy na ogromne znaczenie warstwy językowej dialogów i monologów narratora oraz ogólną „literackości” serialu, warto zaznaczyć, że polskie tłumaczenie jest zaskakująco udane – i choć nie wszystkie kwestie zdołano przełożyć z zachowaniem wszelkich niuansów i dwuznaczności, to całość prezentuje się nad wyraz dobrze.
Pewne zastrzeżenia budzić może też lekka odmienność schematu fabularnego w odcinkach siódmym i ósmym względem odcinków wcześniejszych. Oczywiście wynika ona z fabuły czwartego tomu cyklu książkowego „Serii Niefortunnych Zdarzeń”. Tym niemniej, w sytuacji możliwości podziału serialu na krótkie skądinąd sezony (jak w mini-serialach), można odnieść wrażenie, że dwa ostatnie epizody burzą nieco spójność koncepcyjną sezonu pierwszego. Być może natomiast jest to tylko moje skrajnie subiektywne odczucie, które nie wpływa jednak na ostateczną ocenę serialu. A ta pozostaje zdecydowanie wysoka, zwłaszcza że „Seria niefortunnych zdarzeń” zdecydowanie wyróżnia się w aktualnej ofercie nie tylko Netflixa, ale i telewizji w ogóle.
Z ciekawością wyczekuję więc kolejnych sezonów, których docelowo zaplanowano trzy. Z ciekawością, ale bez złudzeń, że historia Wioletki, Klausa i Słoneczka skończy się szczęśliwie; w końcu Lemony Snicket podkreśla w swojej narracji wielokrotnie, iż los nie oszczędzi bohaterów, a cała opowieść nie zmierza do happy endu. Jestem za to przekonany, że warto tę opowieść śledzić na ekranie telewizora – i to niezależnie od tego, czy zna się jej książkowy pierwowzór. Już teraz widać bowiem, że Netflix nie ogranicza się do klasycznej, wiernej ekranizacji, ale uzupełnia swoją adaptację o dodatkowe pomysły, sprawiające wrażenie immanentnie wpisanych w fabułę „Serii niefortunnych zdarzeń” i ją odświeżające.