morderstwo w orient expressieMORDERSTWO (…) SSIE
Kenneth Branagh jaki jest, każdy widzi. A jeśli ktoś jednak nie widzi, to ma szczęście, bo dobry, to Kenneth Branagh nie jest. Albo inaczej – bywa dobry, nawet wyśmienity, ale raczej jako reżyser albo teatralny aktor, ale już filmowy niekoniecznie. W przypadku „Morderstwa w Orient Expressie” okazał się przeciętnym reżyserem i irytującym aktorem… w roli głównej.

Pamiętam, jakie wrażenie zrobił na mnie film „Pojedynek” z 2007 roku. Minimalistyczny, doskonale ogrywający sięgającą czasów antyku zasadę trzech jedności dramatu, pięknie zagrany, wręcz misternie rozplanowany thriller. Tak dobry, że po dziś dzień raz na jakiś czas chętnie do niego wracam. Albo niedawny aktorski „Kopciuszek” z 2015 roku – zaskakująco udana adaptacja klasycznej baśni, ale z lekkimi zmianami, stanowiącymi inteligentne przetworzenie źródłowej historii. Ba! Nawet „Thor” z 2011 roku, pomimo wielu mankamentów leżących u podstaw mojego wieloletniego sceptycyzmu wobec tej produkcji, dziś zdaje mi się całkiem przyjemnym oglądadłem. Wszystkie te filmy reżyserował Kenneth Branagh. Razem stanowią one dowód nie tylko jego talentu, ale i pomysłowości, ponieważ pomimo łączącego je autorskiego sznytu, każdy z nich jest nieco inny. O dziwo, sprawdzają się przy tym i w kontekście kina autorskiego, i komercyjnego, rozrywkowego kina gatunkowego.

morderstwo w orient expressieTego samego nie można niestety powiedzieć o najnowszym filmie Branagha, „Morderstwie w Orient Expressie”. Ten bowiem okazuje się stylistyczną wydmuszką – wprawdzie pięknie przyozdobioną, ale jednak pustą w środku. Pozornie wszystko się zgadza: ponadczasowa, dobrze znana opowieść, znani aktorzy w obsadzie i spajający całość twórca z wyrazistym stylem. Rzecz w tym, że czegoś zabrakło – może magii, może serca do historii, może pomysłu na to, jak ją „ugryźć”. Zamiast tego otrzymaliśmy mechanicznego kolosa na glinianych nogach, chwiejącego się pod wpływem rozbuchanego ego reżysera zasiadającego za jego sterami.

Kenneth Branagh jest w „Morderstwie…” zmanierowany do cna, i to na każdym możliwym poziomie. Jako reżyser dwoi się i troi, żeby ZACHWYCAĆ. W istocie jednak jego wysiłki sprawiają wrażenie erudycyjnych popisów egocentryka i narcyza: tu intertekstualne nawiązania malarskie czy literackie, tam upchane po brzegi CGI, gdzieś jeszcze (bliżej finału) patos wylewający się z ekranu hektolitrami. Aktorsko nie jest wcale lepiej. Branagh – a jakże! – osobiście wciela się w Herculesa Poirot, jakby na potwerdzenie własnego „zakochania w sobie”. Może i jego manieryczne aktorstwo sprawdzało się w szekspirowskich dramatach, ale tu coś wyraźnie poszło nie tak. Intencje pewnie miał dobre (starania wymowy z francuskim akcentem, odwaga w próbie wykreowania Poirot niejako od nowa, chęć balansowania między elegancją a humorem), tyle że rola detektywa trąci sztucznością, a przecież nie ma nic gorszego dla postaci. Chyba, żeby liczyć tylko sceny, w których Poirot pyszni się i gwiazdorzy – wtedy jakoś Branaghowi wierzyłem. Przypadek?

Główny bohater nie jest tu zresztą żadnym wyjątkiem. Mimo, że w filmie zatrudniono plejadę gwiazd kina, większość ról wypada mało wiarygodnie. Jak przystało na kryminał, ich kwestionowalna autentyczność mogłaby być nawet uznana za atut. Rzecz w tym, że momentami nie chodzi wcale o intencjonalną, wykreowaną aktorsko „podejrzaność”, tylko o wrażenie zagubienia sporej części aktorów na planie. Jakakolwiek względnie konsekwentna fasadowość pozostałych, natomiast, pęka i rozpada się z hukiem w kulminacyjnym punkcie fabuły. Aż żal było patrzeć, jak wysiłek co bardziej utalentowanych członkiń i członków obsady idzie na marne w tej pękającej w szwach historii, szytej może i złotymi, ale grubymi nićmi.

Boli to tym bardziej, że tych nie tylko znanych, ale i utalentowanych naprawdę w filmie nie zabrakło. Penélope Cruz, Willem Dafoe, Judi Dench, Johnny Depp, Michelle Pfeiffer, Daisy Ridley – to tylko kilka najgłośniejszych nazwisk z obsady „Morderstwa…”. Przyszło im wprawdzie grać skrajnie typiczne postaci, ale warsztatowa sprawność każdego z nich była widoczna zwłaszcza w początkowych fragmentach filmu. Bez odpowiedniego pokierowania na planie, nawet tak uzdolniona grupa mogła jednak zbłądzić i… zbłądziła. W scenie finałowej retrospekcji odniosłem wrażenie, że członkowie obsady dosłownie nie mieli pojęcia, dlaczego robią to, co robią i czy robią to, co trzeba. Nie wiem, czy faktycznie w którymś ujęciu pojawiło się łamiące czwartą ścianę zagubione spojrzenie którejś z postaci w kamerę, czy tylko mój umysł wykreował taki obraz, ale właśnie takie wrażenie sprawiali oglądani na ekranie aktorzy – w ich wzroku (aktorów, a nie granych przez nich postaci) widziałem konsternację.

Można byłoby rozpisać się o zdjęciach, w któruch nie brakuje pewnej okazjonalnej operatorskiej wirtuozerii Harisa Zambarloukosa, gdyby nie fakt, że przysłaniały je w dużej mierze średnio potrzebne i niezbyt udane efekty specjalne. Jedno natomiast trzeba przyznać najnowszej wizji – na poziomie scenografii, kostiumów i charakteryzacji całość prezentuje się wręcz wybornie. To właśnie pod tym względem „Morderstwo w Orient Expressie” zdaje się spełniać niepisaną obietnicę filmu nostalgicznie staroświeckiego, w innych aspektach zupełnie niezrealizowaną. Zwiastun zapowiadał przedziwny, hipnotyczny mix estetyki retro w nowoczesnością. Tymczasem hipnotyczne okazały się tylko pięknie przerysowane elementy mise en scène, z uroczo dziwacznym, przesadzonym wąsem Herculesa Poirot na czele. Jako całość, nowy film Branagha ma z hipnozą tyle wspólnego, że jest w stanie uśpić widza. Potwierdzone empirycznie, na własnej skórze! A biorąc pod uwagę przeciętność tej produkcji, sen wydaje się nawet ciekawszą opcją niż oglądanie.

 

Kamil Jędrasiak