bardzo brzydki dziennikNIE TAKI BRZYDKI, JAK GO (PO)MALUJĄ

Styczeń. Czas zmian, postanowień i mojego ulubionego powiedzonka: „nowy rok, nowa ja” (modyfikowanego odpowiednio do nastroju danego dnia i zmieniającego się z czasem w „nowy rok, stara ja”). Jako że jestem raczej typem człowieka „wszystko albo nic” to początek każdego roku właśnie tak u mnie wygląda: skakanie od „zmienię wszystko” (motywacja level: miliard) do „to nie ma sensu, dajcie żyć” (zawijam się w burrito z kołdry z łezkami w oczach). Niezależnie jednak od tego, na którym biegunie się właśnie znajduję, jedno pozostaje niezmienne: moja miłość do prowadzenia zapisków, planowania i prób ogarnięcia rzeczywistości. 

Ulubiony gadżet? Kalendarz! Właśnie dlatego niezmiernie ucieszyłam się, gdy otrzymałam do przetestowania i zrecenzowania „Bardzo brzydki dziennik” Igi Chmielewskiej. Bonusem był też fakt, że znam „Bardzo brzydkie rysunki”, lubię kreskę autorki i śledzę jej konta w mediach społecznościowych. Nie nazwałabym się może fanką artystki, ale zdarzyło mi się kilkukrotnie udostępnić z jej strony jakiś rysunek, który oddawał aktualny stan mojej duszy.

bardzo brzydki dziennikPierwsze, co rzuca się w oczy to minimalizm przy wyborze szaty graficznej. Biała okładka, białe kartki, czarne kontury ilustracji i charakterystycznej („Igowej”) czcionki. Tyle. Autorka nazywa z resztą swoje dzieło „białym zeszytem” (i co ciekawe, wspomina, że jest on owocem zeszłorocznego postanowienia o wydaniu własnej książki. Można? Można!). Do kalendarza dostałam długopis i kolorowe kredki, którymi można przełamać tę biało-czarność. Zachęca do tego również Chmielewska, pisząc we wstępie: „Przygotowałam też strony do wypełnienia. Wcale nie musisz trzymać się kurczowo moich instrukcji! Zapisuj, maluj, rysuj i wydzieraj to, co w danym momencie czujesz!”. Publikacja wpisuje się zatem w bardzo silny ostatnio trend kreatywnych dzienników/książek/notatników i kolorowanek. Plusem jest to, że moda nie przyćmiewa tego, co najważniejsze w przypadku kalendarza: funkcjonalności. Tym, co skradło zdecydowanie moje pragmatyczne serce, jest mnóstwo miejsca na zapiski przy każdej dacie. Brawo!

Fajnym zabiegiem oraz miłym akcentem jest też list od Igi Chmielewskiej do użytkownika (a właściwie użytkowniczki, bo choć autorka stara się w pierwszych zapiskach zachować neutralność, to w połowie roku już otwarcie zwraca się do kobiet korzystających z dziennika i to one ewidentnie są jego targetem), który poprzedza rozpoczęcie każdego miesiąca. Autorka jest w nich bardzo szczera, ciepła, zabawna i wspierająca. Jak dobra kumpela.

Minusy? Najpierw te z „półki użytkowej”: kalendarz szybko się… brudzi. Nie nudzi, tylko brudzi, tak, dobrze czytacie. Wspominałam o białości dziennika i niestety – kilka dni korzystania sprawiło, że okładka przestała olśniewać swoją dziewiczością… Nie chcę myśleć, jak będzie wyglądać w okolicach czerwca. Drugi mankament znowu leży po stronie okładki i jest nim jej miękkość. Tutaj sprawa wygląda podobnie jak z kolorem – kilka dni sprawiło, że okładka jest powyginana, odstaje od całego dziennika i rozdwajają jej się rogi. Zazwyczaj nie oceniam książki po okładce (sic!), ale w przypadku dziennika ma to spore znaczenie. Nieprawdaż?

„Bardzo brzydki dziennik” ma jeszcze jedną wadę. Jest zbyt ładny, a właściwie uładzony… brakuje mi w nim ironii i ciętego dowcipu autorki, które można poznać, śledząc jej „Bardzo brzydkie rysunki”. Moim zdaniem to głównie podpisy, które towarzyszą ilustracjom na stronie Igi Chmielewskiej, są siłą jej twórczości oraz idealnym dopełnieniem brzydkiej kreski – jej wizualnego znaku rozpoznawczego. Bez tego jest trochę mdło i nijako. Szkoda.

Za egzemplarz dziękujemy: wydawnictwo Znak

Link do FP Bardzo Brzydkich Rysunków

Edyta Janiak