Z OJCA NA CÓRKĘ
Choć fabuła „Córki trenera” kręci się wokół sportu, to u jej podstaw leży nie sama dyscyplina (w tym przypadku tenis), lecz ludzie i ich emocje. Nie dajcie się więc zwieść pozorom – nowy obraz Łukasza Grzegorzka nie jest po prostu kolejną przypowiastką o trudnej drodze do sukcesu, tylko opowieścią o codzienności i relacjach międzyludzkich: rodzinnych, rówieśniczych, przypadkowych. I jako taka sprawdza się bardzo dobrze.
Jednym z określeń doskonale oddających specyfikę drugiego pełnego metrażu Grzegorzka jest „ambiwalencja”. Opowiedziana w filmie historia nie stroni od żartu, choć humorystyczne sytuacje nie dominują, równoważą raczej tematykę poważną. Nie brakuje w niej ciepła, ale i wrażenie niepokoju zdaje się nie opuszczać widza przez cały seans. To wewnętrzne rozdarcie może odrobinę martwić, ale w moim odczuciu działa ono nawet na korzyść całości. „Córka trenera” nie gubi bowiem emocjonalnego „centrum” – wręcz przeciwnie, dzięki balansowaniu nastrojem unika przesady w którąkolwiek stronę. Film nie wpada w skrajności, jak ma to miejsce np. przy typowych ciężkich opowieściach o wyniszczającej pogoni za sukcesem lub jeszcze bardziej wyniszczających skutkach sukcesu. Z drugiej strony, nie jest też zwykłą komedyjką, utkaną z niekończącej się serii gagów. Zamiast tego, otrzymujemy kinematograficzny ekwiwalent słów Deana Koontza, zgodnie z którymi „życie to komedia absurdu, która co i rusz jest przerywana gromami tragedii, żeby nastrój całości nie był monotonny” – choć można by polemizować z proporcjami tych elementów w wersji Grzegorzka.
Reżyser sprawnie łączy więc humor z narastającym napięciem oraz antycypacją żalu, który wraz z rozwojem akcji coraz skuteczniej szuka ujścia w bohaterach. Ci zaś prezentują bardzo zróżnicowany arsenał emocji, wynikający z wyraźnie nakreślonego bagażu doświadczeń każdego z nich, choć zdecydowanie tytułowy duet (trener oraz córka) zarysowani są najdokładniej. W stonowany i nienachalny sposób Grzegorzek prezentuje za ich pomocą zawiłości życia osób uwikłanych w ambicje „dziedziczone w spadku” po rodzicach. Warto wspomnieć, że reżyser nie ogranicza się jednak wyłącznie do relacji rodzinnych, co uznać można za dodatkową zaletę.
W postać tytułowego trenera, Maćka Korneta, wcielił się Jacek Braciak – aktor, którego uwielbiam, choć zdarza mu się niezbyt fortunnie dobierać role. Niektóre z filmów, w których grał ulatywały mi z głowy nawet szybciej, niż podróżowały do mnie pocztą ich kopie recenzenckie. Nie wspominając już o tym, że przez zagranie w kilku popularnych komediowych serialach Braciak trafił w oczach wielu osób do szufladki telewizyjnego śmieszka. Tymczasem wachlarz jego możliwości jest znacznie szerszy, a z równie dobrym rezultatem, co w postaci komiczne, aktor potrafi wcielać się w czarne charaktery czy role dramatyczne. „Córka trenera” jest tego doskonałym przykładem.
Główną rolę kobiecą – tytułową córkę, Wiktorię Kornet – zagrała Karolina Bruchnicka. Choć aktorka ma na koncie zaledwie dwa angaże w filmach pełnometrażowych (drugi tytuł to „Monument” Jagody Szelc), to można odnieść wrażenie, że zna się ją z wielkiego ekranu od dawna. Być może to kwestia urody, być może czegoś w sposobie gry, ale oglądanie Bruchnickiej w obiektywie Weroniki Bilskiej potrafi przywieść na myśl mgliste skojarzenia z wybranymi kreacjami we francuskim czy amerykańskim kinie niezależnym. Wprawdzie owo niewielkie zawodowe doświadczenie da się w niektórych scenach zauważyć, ale mimo wszystko przemiana jej bohaterki wypada naprawdę przekonująco, zwłaszcza w późniejszych aktach filmu, po eskalacji napięcia i emocji pomiędzy postaciami.
Na dalszym planie wybijają się przede wszystkim trzy postaci. Pierwsza z nich to inny podopieczny Korneta, Igor Karski. Wcielający się w niego Bartłomiej Kowalski postawił na bardzo ostrożną i przez to mało wyrazistą grę, wystarczającą jednak, by uwierzyć w samą postać. Swoją drogą, Kowalski ma w sobie coś z hollywoodzkiego aktora Sama Claflina, co niemal idealnie wpasowuje go w określony typ ról – wysportowanego amancika. I w sumie trudno oprzeć się wrażeniu, że ten właśnie typ był jednym z punktów odniesienia dla postaci Igora.
Jeszcze wyraźniej typiczność daje się zauważyć w przypadku drugiej spośród drugoplanowych ról, o których moim zdaniem warto wspomnieć – „Cysorza”, granego przez Piotra Żurawskiego. W przeciwieństwie do Kowalskiego, ten postawił na przerysowanie. Całe szczęście, że jego postać pojawia się w zasadzie epizodycznie, ponieważ tak przestrzelone aktorstwo na dłuższą metę niepotrzebnie potęgowałoby komiczny odcień filmu, osłabiając tym samym wydźwięk całości. Tymczasem, w roli drobnego comic reliefu sprawdza się nawet nieźle.
Najbardziej zastanawiającą decyzją castingową pozostaje zatrudnienie Agaty Buzek. Jej bohaterka, Kamila, sprawia wrażenie kogoś wyjętego z innego porządku, innego świata; zdaje się jednak pełnić dość istotną funkcję scenariuszową, ponieważ umożliwia widzom nieco lepsze poznanie tytułowego trenera. Intrygujące jest jednak to, że w tej roli postanowiono obsadzić właśnie tę aktorkę – wspomniany efekt kontrastu okazuje się dodatkowo spotęgowany w warstwie wizualnej, kiedy Buzek zestawiona zostaje z Braciakiem.
Jak na film „zbudowany” na postaciach, dziwić może nieco pretekstowe potraktowanie części z nich, nawet jeśli nie dotyczy to pierwszego planu. Niespójność stylistyczna poszczególnych kreacji wynikać może bowiem właśnie z takiego, a nie innego nakreślenia ich w scenariuszu oraz/bądź z braku jasno określonych pomysłów na pokierowanie aktorami na planie. Możliwe, że osobisty charakter opowiadanej historii (w której łatwo dostrzec wyraźne analogie do pewnych faktów z życia reżysera) przysłonił Grzegorzkowi mankamenty tych aspektów, które nie składały się na „rdzeń” fabuły. Nie są to jednak na szczęście wady zdolne zaważyć mocno na ocenie całokształtu.
Na ów całokształt, poza treścią, składa się rzecz jasna również forma. Pod tym względem „Córka trenera” prezentuje się wyśmienicie. Ścieżka dźwiękowa doskonale buduje nastrój, od lirycznych piosenek, poprzez nieco bardziej rozrywkowe utwory, po muzykę klasyczną – różnorodność gatunkowa odpowiada różnorodności wydźwięku poszczególnych scen. Warstwa wizualna nie ustępuje w niczym tej audialnej. Zdjęcia, autorstwa wspomnianej już Weroniki Bilskiej, przez większość czasu ekranowego są względnie przezroczyste, choć docenić należy sprawne operowanie ogniskową oraz temperaturą barwną poszczególnych ujęć w zależności od tonacji danej sceny. Szczególnie efektowne są jednak powracające parokrotnie sekwencje w slow motion (ilustrowane muzyką klasyczną) ukazujące zwykle w bliskich planach ruch ciała, głównie podczas aktywności sportowych.
Pod względem artystycznym „Córka trenera” przypomina trochę poprzedni film Grzegorzka, czyli „Kampera”, aczkolwiek jest nieco… cieplejsza. Estetyka utworu to zresztą kolejny element, który budzić może skojarzenia ze wspomnianym już wcześniej – w kontekście Karoliny Bruchnickiej – kinem niezależnym. Widać, że reżyser konsekwentnie buduje swój autorski styl, doskonale pasujący do współczesnej sceny indie na gruncie kinematograficznym. Nie oznacza to jednak, że ślepo podąża on ścieżkami wyznaczonymi przez zachodnich kolegów po fachu, wyświetlających swoje filmy np. na Festiwalu Sundance. Paradoksalnie, „Córka trenera” łączy uniwersalne wartości z mocno akcentowaną polskością, co w kontekście dialogów bohaterów wydaje się nieprzypadkowe. Wyraźnie czerpiąc z wielu współczesnych trendów, Grzegorzek odnajduje własny głos i opowiada nim historię wyraźnie ważną dla niego samego, z którą jednak do pewnego stopnia utożsamić może się mnóstwo ludzi. Rzeczywistość wykreowana na ekranie stanowi bowiem syntezę rzeczywistości pozafilmowej, odbicie doświadczeń niejednej osoby, nawet spoza kręgu sportowców. Świadczy to o opanowanej przez reżysera zdolności wnikliwej obserwacji – zdolności, którą cechują się przecież autorzy najlepszych narracji.
Film mieliśmy okazję zobaczyć podczas 9. edycji Festiwalu Krytyków Sztuki Filmowej „Kamera Akcja”