W świecie paranormalnych romansów nie często zdarzają się globalne sukcesy. Ich przykłady można by wymienić na palcach jednej, no może dwóch, dłoni. „Kroniki Obdarzonych”, a konkretnie ich pierwszy tom „Piękne istoty”, doczekały się zainteresowania filmowców, ale póki co na ekranizacji pierwszej odsłony cyklu się skończyło. Nie oznacza to jednak, że przeminęła chwała, blask i splendor autorek tejże serii, które wykorzystując pięć minut zainteresowania, postanowiły rozszerzyć już znany fanom swojej twórczości świat i napisać jej spin-off.
„To był maj, pachniała Saska Kępa…” śpiewała Maryla Rodowicz z pewnością nie mając na myśli dnia przeczytania przeze mnie „Rodu” J.D. Horna, ale właśnie w maju tego (2015) roku powieść wydana nakładem wydawnictwa Feeria wpadła w moje ręce. Wciągnęła mnie w wir szalonych wydarzeń, kazała wątpić w intencje niemal każdego bohatera i nie puściła aż do ostatniej strony. Na „Źródło” czekałam z utęsknieniem. Drugi tom serii okazał się jednak zupełnie inny od pierwszego.
Niespełnione kury domowe, samotne brzydule i panie, których mężowie nie zaspokajają ich wybujałych, erotycznych fantazji. Tak pokrótce wygląda stereotypowy opis autorki romansów. Bez znaczenia, czy paranormalnych czy „zwykłych”. Nic dziwnego, że, gdy na arenę tej literatury wkroczył mężczyzna (w dodatku homoseksualny!) – J.D. Horn – musiałam sięgnąć po ten tytuł. Czego spodziewałam się po „Rodzie”, pierwszym tomie serii „Wiedźmy z Savannah”? Niczego konkretnego. Miałam jedynie nadzieję, że będzie to utwór inny, niż wszystkie z tych kręgów; wnoszący jakiś rodzaj powiewu świeżości. Co otrzymałam?
Ponad pięćset stron lektury, chociaż diabelsko lodowate z perspektywy miejsca akcji, aż kipi od intryg, walk, rozlanej krwi, mrocznych przeciwników, magicznych zagrożeń i poczucia humoru. Mimo że zawiązanie akcji nie nastraja optymistycznie – groźba śmierci głównego bohatera nigdy nie jest wesoła – to trudno byłoby o mniej poważne potraktowanie tematu potencjalnego zgonu, niż zrobił to Kornew, bez wchodzenia w groteskę czy formę karykatury.
Gry wideo od dawna zmagają się z pewnym krzywdzącym stereotypem, zgodnie z którym przypisuje się im znamiona infantylnej rozrywki. Ilekroć ich treść przekracza jakąś granicę tabu, wyznaczaną przez opinię publiczną, wzbudza to kontrowersje niezależnie od intencji twórców czy wydźwięku samych gier.
Brytyjczycy i skoki narciarskie? Tak, wzrok nie płata wam figli. „Eddie zwany orłem” to prawdziwa historia niejakiego Eddiego „Orła” Edwardsa, angielskiego skoczka narciarskiego. Brytyjczyk nie zyskał rozgłosu dzięki osiągnięciom, a absolutnemu ich brakowi. Stał się jednak synonimem walki o marzenia.
To przejmująca, pełna bolesnych zwrotów akcji powieść o poszukiwaniu akceptacji i wewnętrznej wolności, o pragnieniach silniejszych od nas samych i naturze, która bywa, że myli się w swoich kreacjach.
Zawsze ceniłam dzieła Francisca Goi. Nie te portretowe, ugładzone, jasne i szkolne, ale te mroczne, tworzone w wyraźnym pośpiechu, jakby w pogoni za uciekającą wizją. „Rozstrzelanie powstańców madryckich”, „Saturna pożerającego własne dzieci” czy po prostu – serię czarnych obrazów. Niepokojące, dynamiczne i perwersyjnie odstręczające działają na moją wyobraźnię, powodując fizyczne reakcje w postaci dreszczy czy nagłego chłodu. Zdziwiłam się, gdy część z tych doświadczeń odnalazłam również w powieści Jacka Dehnela: „Saturn. Czarne obrazy z życia mężczyzn z rodziny Goya”.
Solidne kino z trzymającą w napięciu, pomimo oparcia na faktach i znajomości zakończenia (tragedia na Mount Everest była bardzo nagłośniona i wciąż bywa wspominana w mediach), fabułą. Atrakcyjne wizualnie i dźwiękowo.
„Ave, Cezar!”, chociaż bawi, jest przede wszystkim swoistego rodzaju hołdem złożonym złotej erze Hollywood i czasom około lat 50., kiedy to nie tylko wykształcił się system gwiazd, ale i narodziło najwięcej ze schematów filmowych gatunków.
„Tajemnice lasu” prezentują nieułagodzone wersje baśni. Krew może z ekranu nie spływa, ale wiadomo, że przyrodnie siostry Kopciuszka ucinają sobie pięty i palce, że ptaki tym czy tamtym wydziobują oczy, a jeden z książąt traci wzrok z powodu wbijających się w gałki cierni.
„Heaven” okazuje się historią przede wszystkim nastrojową. Można zarzucić jej wtórność w wielu aspektach, niemniej niecodzienna atmosfera przedstawionego w powieści zimnego i tajemniczego Londynu sprawia, że warto sięgnąć po ten utwór, a nie inny z konkurencyjnych tytułów.
Osoby, które na pierwszym miejscu stawiają ciekawą, uporządkowaną jasno i logicznie historię, mogą być rozczarowane, bowiem w przypadku „Hardcore Henry’ego” kwestia prawdopodobności zepchnięta została na dalszy plan. Żeby cieszyć się tym filmem zdecydowanie należy zawiesić tego typu oczekiwania.
W powietrzu wciąż daje się wyczuć aurę antysemityzmu, a bywalcy salonów kłócą się i godzą w zależności od aktualnej pozy politycznych, filozoficznych i artystycznych przekonań.
Tym razem Proust zdecydował się umieścić na pierwszym planie dzicz salonową. Fanów analiz społecznych z pewnością, to ucieszy, ale ci o duszy poetyckiej mogą być nieco rozczarowani.