„To był maj, pachniała Saska Kępa…” śpiewała Maryla Rodowicz z pewnością nie mając na myśli dnia przeczytania przeze mnie „Rodu” J.D. Horna, ale właśnie w maju tego (2015) roku powieść wydana nakładem wydawnictwa Feeria wpadła w moje ręce. Wciągnęła mnie w wir szalonych wydarzeń, kazała wątpić w intencje niemal każdego bohatera i nie puściła aż do ostatniej strony. Na „Źródło” czekałam z utęsknieniem. Drugi tom serii okazał się jednak zupełnie inny od pierwszego.
Niespełnione kury domowe, samotne brzydule i panie, których mężowie nie zaspokajają ich wybujałych, erotycznych fantazji. Tak pokrótce wygląda stereotypowy opis autorki romansów. Bez znaczenia, czy paranormalnych czy „zwykłych”. Nic dziwnego, że, gdy na arenę tej literatury wkroczył mężczyzna (w dodatku homoseksualny!) – J.D. Horn – musiałam sięgnąć po ten tytuł. Czego spodziewałam się po „Rodzie”, pierwszym tomie serii „Wiedźmy z Savannah”? Niczego konkretnego. Miałam jedynie nadzieję, że będzie to utwór inny, niż wszystkie z tych kręgów; wnoszący jakiś rodzaj powiewu świeżości. Co otrzymałam?
Panuje na świecie dziwny mit, że tylko nastolatki mogą czytać książki o nastolatkach. Gdy swoim zwyczajem nosiłam ze sobą „Podróże w czasie” (właściwie „Podróże w czasie. Archiwum Chronosa” Tom 1) dosłownie wszędzie – by nie marnować żadnej wolnej chwili i czytać, kiedy tylko nadarzy się okazja – książka dostała się na chwilę w rączki kolegi ze studiów. Ten chwycił ją, odwrócił, przeczytał opis i skrzywił się na samo pierwsze zdanie, butnie komentując, że już samo ono, mówiące, że bohaterka ma szesnaście lat, książkę u niego dyskwalifikuje. Tymczasem książki o nastolatkach nie zawsze muszą być wyłącznie dla nastolatek i powieść Rysy Walker jest tego doskonałym przykładem.
Nie od dzisiaj wiadomo, że blogosfera ma pewne problemy z opinią publiczną, zwłaszcza ta recenzencka. Oskarża się autorów tekstów krytycznych o zbytnie pobłażanie ocenianym dziełom ze względu na bezpłatne otrzymanie egzemplarza. Jak to wygląda z mojej perspektywy?Czytaj dalej →
Mark Greenside, amerykański autor opowiadań publikowanych w wielu popularnych gazetach i czasopismach wydawanych w Stanach Zjednoczonych, na skutek różnorakich zbiegów okoliczności i poddania się chwili, decyduje się kupić dom na francuskiej wsi. Od tej pory rozdziela swoje życie między znane i nieznane, wiodąc życie nie tylko w dwóch domach, ale i na dwóch kontynentach, wśród zupełnie odmiennych społeczności. Co wyniknie z tegoż niespodziewanego dlań szaleństwa?
Ponad pięćset stron lektury, chociaż diabelsko lodowate z perspektywy miejsca akcji, aż kipi od intryg, walk, rozlanej krwi, mrocznych przeciwników, magicznych zagrożeń i poczucia humoru. Mimo że zawiązanie akcji nie nastraja optymistycznie – groźba śmierci głównego bohatera nigdy nie jest wesoła – to trudno byłoby o mniej poważne potraktowanie tematu potencjalnego zgonu, niż zrobił to Kornew, bez wchodzenia w groteskę czy formę karykatury.
Z jednej bowiem strony mamy takie klasyki, jak „Mentalista” czy nieśmiertelne „NCIS” lub „CSA”, z drugiej eksperymentalne pod wieloma względami „Elementary”, „Detektywa” czy „Jessicę Jones”. Co łączy wszystkie te produkcje? Powaga. Oczywiście w każdym z wymienionych wyżej seriali pojawiają się postaci, wątki czy nawet całe epizody utrzymane w komediowym stylu, jednak trudno byłoby wcisnąć je w ten humorystyczny gatunek. „Brooklyn Nine-Nine” odwraca tę sytuację – to komedia, w której zdarzają się elementy powagi (zazwyczaj zresztą bardzo szybko wyśmiane i rozładowane).
Na krześle reżysera Jon Favreau (twórca obu części „Iron Mana”). Wśród scenarzystów Roberto Orci i Alex Kurtzman (panowie odpowiadają m.in. za wznowionego „Star Treka”, dwie pierwsze części „Transformersów”, „Wyspę” i „Legendę Zorro”) oraz przede wszystkim Damon Lindeloff (jeden z głównych scenarzystów i producentów serialu „LOST”).
Do Deva powoli docierają różne z aspektów dojrzałej egzystencji i poważnego podejścia do życia w ogóle – znaczenie rodziny i rodzicielstwa, trudności w utrzymaniu stałej relacji, zmaganie się ze starością i pragnienie samorealizacji w starciu z wymaganiami otoczenia. Wszystko to jednak zostaje potraktowane z humorem i lekkością, na jaką stać wyłącznie dobrze sytuowanych, młodych ludzi z miast typu Nowy Jork.
Ostatecznego, pewnego obrazu Jakuba Franka czytelnik nie otrzymuje. Nie jest nawet pewien, czy mężczyzna sam zdecydował się na rolę przewodnika i mesjasza, czy został – niejako przypadkowo – wtłoczony w pewien obraz z plotek i legend. Czy wierzył w to, co robił, czy upatrywał w tym szansy na lepsze życie? Był przebiegłym oszustem, chorym psychicznie czy ponadprzeciętną jednostką o niezwykłym talencie oratorskim?
Próbujemy dostosować się do Pana Podobno Idealnego i oczekiwań świata, a potem dusimy się, dławimy i tęcza wspólnych obiadków tryska nam nosem. A chciałoby się wyjść z domu, wskoczyć w kałużę, rzucić patelnią, zrobić tatuaż i wreszcie pomyśleć o sobie. Dlaczego tego nie robimy?
Gry wideo od dawna zmagają się z pewnym krzywdzącym stereotypem, zgodnie z którym przypisuje się im znamiona infantylnej rozrywki. Ilekroć ich treść przekracza jakąś granicę tabu, wyznaczaną przez opinię publiczną, wzbudza to kontrowersje niezależnie od intencji twórców czy wydźwięku samych gier.
Brytyjczycy i skoki narciarskie? Tak, wzrok nie płata wam figli. „Eddie zwany orłem” to prawdziwa historia niejakiego Eddiego „Orła” Edwardsa, angielskiego skoczka narciarskiego. Brytyjczyk nie zyskał rozgłosu dzięki osiągnięciom, a absolutnemu ich brakowi. Stał się jednak synonimem walki o marzenia.
Francis Costello (Johnny Hallyday) prowadzi we Francji spokojne, uporządkowane życie właściciela restauracji. Spokój ten przerywa nagła tragedia: jego córka wraz z mężem i dziećmi padają ofiarami brutalnego napadu w Hongkongu.
POLSKI MUMBLECORE I MANIFEST POKOLENIOWY Produkcja Gowin i Grzyba to obraz o szczególnym nastroju i wymagający od widzów niecodziennej wrażliwości; to produkcja o unikalnym charakterze i nietypowych bohaterach. A jeżeli faktycznie manifestuje spojrzenie na świat pewnej grupy – tym lepiej.
Ukazanie się „V: Gości” w Polsce – najpierw na DVD, następnie w telewizji – stanowiło doskonałą okazję, by wreszcie nadrobić zaległości i obejrzeć to, o czym przez jakiś czas głośno było w sieci. Fani science fiction, podzieleni na zwolenników i przeciwników „plastikowej” konwencji, jaką obrali twórcy „Gości”, mieli mieszane zdania na temat serialu.
To przejmująca, pełna bolesnych zwrotów akcji powieść o poszukiwaniu akceptacji i wewnętrznej wolności, o pragnieniach silniejszych od nas samych i naturze, która bywa, że myli się w swoich kreacjach.