ŚMIERĆ, NOSTALGIA, STAGNACJA, APOKALIPSA… I ZWIERZACZKI
O istnieniu „Zwierząt z Zielonego Lasu” dowiedziałem się z rankingu ulubionych seriali jednej z osób piszących o sztuce filmowej. Z innych źródeł dowiedziałem się, iż jest to adaptacja prozy dziecięcej Colina Danna, a niektórzy uważają już tę produkcję BBC za klasykę animacji.
Nie mam wątpliwości, że filmowa wersja kultowego serialu „Baywatch. Słoneczny patrol” wielu nie przypadła do gustu. To bardzo niebezpieczna rzecz realizować produkcje oparte na tak głęboko zakorzenionej w społecznej pamięci, darzonej sentymentem marce – zwłaszcza gdy coraz trudniej odróżnić projekty fanboy’ow od skoków na kasę. Wystarczy jednak nie myśleć zbyt dużo, by na takich produkcjach jak „Baywatch” dobrze się bawić.
Dwa lata temu Siobhan Vivian nie podbiła mojego serca. „Fatalna lista” okazała się… fatalna i szybko uleciała z mojej pamięci. W tym roku dałam jednak autorce jeszcze jedną szansę. „Słodko-gorzkie lato” miało być lekką wakacyjną lekturą, która odciągnie mnie od pełnego stresów codziennego życia. Czy tym razem autorce udało się podarować mi nieco wytchnienia? I tak, i nie.
Czy „Powracający” Fabrice’a Goberta to serial będący francuskim odpowiednikiem „Nocy żywych trupów”? Nie, choć nie da się zaprzeczyć, że jest to opowieść o zombie. Dokładniej: inwazji zombie na małe miasteczko, która podzieliła lokalną społeczność na wrogie frakcje, barykadujące się w domach lub stające do walki z martwym najeźdźcą. Wciąż nie jest to jednak klasyczna historia o morderczych amatorach ludzkiego mózgu.
Torfowa whisky, surowe ostrygi, płatki trufli. Poezja, slow cinema, performance art. Doświadczenia dla wybranych, stymulujące nielicznych, rozumiane przez garstkę. „Sweetbitter”, debiut Stephanie Danler, to historia opowiadająca o nieoczywistej wrażliwości w specyficznym świecie. By ją zrozumieć, trzeba ją poczuć. By ją poczuć, trzeba mieć w sobie choć odrobinę sentymentu dla dekadencji i krztynę poczucia zagubienia.
W 1957 roku powstaje jeden z klasyków epoki klasycznego Hollywood – „Dwunastu gniewnych ludzie” Sidney’a Lumeta. Kilkadziesiąt lat później swoją premierę ma „Locke” Stevena Knighta. Mimo ogromnej różnicy wieku oba obrazy skrzętnie korzystają z dobrodziejstw rewolucji dźwiękowej, eksponując w ten sposób dialog jako jedyną formę aktywności bohaterów oraz czynnik pchający fabułę do przodu. „Winni” w reżyserii Gustava Möllera również korzystają z podobnego chwytu.
Bez szczególnych emocji i oczekiwań przystąpiłam do lektury trzeciego tomu serii Josephine Angelini „Spętani przez bogów”. Trylogia ta miała potencjał, by pokazać prawdziwe możliwości gatunku, ale zamiast tego – po doskonałym początku i wprowadzeniu – lotem pikującym i z dużą prędkością, wróciła na typowy dla literackiego średniaka pułap. Gdzieś we mnie tliła się jeszcze może nadzieja, że trzeci tom podźwignie serię, ale okazało się, że zwieńczenie cyklu to istna bomba kiczu i przewidywalności.
Chociaż pierwsza część serii „Spętani przez bogów” reprezentowała wysoki poziom literacki na tle wielu podobnych utworów, to w moim rankingu nie zajęła – mimo oczekiwań – wysokiej pozycji. Po intrygującym początku wpadła bowiem w pułapkę powielania schematów i fabularnych uproszczeń. Miałam jednak nadzieję, że w drugim tomie autorka rozwinie skrzydła i pokaże, na co ją stać. Płonne były to oczekiwania.
Mitologia grecka jest obok egipskiej najbardziej rozpoznawalną mitologią na świecie. Zwykle, kiedy autor literatury popularnej sięga po jedną z tych koncepcji, automatycznie odkładam jego powieść na bok. Nie wydaje mi się bowiem, żeby miał wielkie szanse mnie zaskoczyć, czy choćby zainteresować. Na „Spętanych przez bogów” trafiłam przypadkiem, przeglądając biblioteczne półki. Odłożyłabym ich pewnie na miejsce, ale uwiodło mnie jedno ze zdań na okładce: „Wzbudza w niej (…) szaleńczą nienawiść”. Czyżby rewers love story?
To, że pragnę „Kociarza”, wiedziałam na długo przed jego oficjalną premierą. Przeczytałam udostępnione w sieci tytułowe opowiadanie ze zbioru i wpadłam po uszy. Później dorwałam kilka artykułów na temat książki i wywiad z autorką – Kristen Roupenian. To wszystko spowodowało, że w dzień premiery pobiegłam do księgarni i kupiłam ten (jak zapewniała machina promocyjno-dystrybucyjna) „portret pokolenia ery Instagrama, Tindera i #metoo”. Wróciłam do domu, zaczęłam czytać i uświadomiłam sobie, że… zostałam oszukana!
„Wiesz, że Stare Polesie i Centrum to najbardziej niebezpieczne osiedla w Łodzi?” – pyta jeden z bohaterów „Detoksu” gdzieś na początku debiutanckiej powieści Krzysztofa Domaradzkiego. Właśnie to niepozorne zdanie przesunęło kryminał łodzianina w mojej czytelniczej kolejce. Tak, zgadliście, mieszkam(y) na Starym Polesiu.
Seria „Morze Drzazg” Joe Abercrombiego od samego początku zaskakiwała. Najpierw za sprawą dekonstrukcyjnego podejścia do gatunku fantasy, przejawiającego się odsuwaniem wątków magicznych w przeszłość bohaterów i sprowadzeniem „apokalipsy” na postaci – nazwijmy je tak umownie – baśniowe; później poprzez rozplanowanie fabuły w poszczególnych tomach tej historii. Abercrombie zrezygnował też z typowego, odcinkowego snucia opowieści.
Ach długo musiało czekać na swoją kolej „Pół świata” Joe Abercrombiego na recenzenckim stosiku. Patrzyłam nań tęsknie i za każdym razem, gdy zbliżałam się do nagromadzonej literatury, walczyłam ze sobą, by nie zignorować kolejności i nie sięgnąć po drugi tom „Morza Drzazg”. Cierpliwość jednak bardzo się opłaciła. Smak długo wyczekiwanej kontynuacji okazał się dużo bogatszy i uzależniający, niż mogłam to sobie wyobrazić.
Debiut Night School Studio, „Oxenfree”, ma w sobie coś z „Life is Strange” oraz „Until Dawn”. I nie chodzi tylko o rozbudowane systemy dialogowe i podejmowanie decyzji prowadzących do różnych zakończeń. Emocjonalny bagaż bohaterów, osadzenie historii u progu ich dorosłości oraz łatka indie odsyłają do „Life is Strange” (podobnie jak niebieskowłosa protagonistka i fetyszyzacji polaroidu). Natomiast mix horroru i thrillera oraz pogrywanie z konwencją są już w stylu „Until Dawn”. „Oxenfree” to jednak więcej niż zlepek tych dwóch inspiracji.
Śmierć to nie dzikie zwierzątko, które można udomowić. Kiedy przychodzi, rozrywa pazurami serca i wyciska łzy z oczu. Śmierć nie zna litości, nikogo nie omija, często atakuje z zaskoczenia. Do tego właśnie, do tej nieuniknioności i bezpardonowości śmierci, należy się przyzwyczaić; z tym się trzeba oswoić… Oto jak w telegraficznym skrócie można byłoby opisać sens „Cmętarza zwieżąt”, jedenastej powieści Stephena Kinga.
„Everything Sucks!” na pierwszy rzut oka wygląda jak próba udobruchania tych, którzy w natłoku filmowych i serialowych przejawów sentymentu do lat 80. nie mogą się odnaleźć, bo sami jeszcze wtedy nie istnieli (jak np. ja, chociaż ja kupuję jednocześnie całym sercem te podkoloryzowane, zafałszowane uczuciami wizje amerykańskich przedmieść lat 80.). Nie spodziewałam się po „Everything Sucks!” za wiele. A już na pewno nie sądziłam, że uznam ten serial za warty umieszczenia w moim życiowym topie. Dziwne niekiedy pisze los scenariusze, prawda?
Mało kto wie o tym, że James Franco obok kariery aktorskiej rozwija również inne talenty. Na koncie ma już kilka interesujących przedsięwzięć zrealizowanych w różnych dziedzinach sztuki, z malarstwem i reżyserią filmów na czele. Dlatego zupełnie nieironicznie można określić go mianem całkiem wszechstronnego artysty. A że ma jednocześnie do swojego dorobku pewien zdrowy dystans, tym lepiej to o nim jako twórcy świadczy.
W życiu nie ma nic na pewno. Jedna chwila, jedna decyzja, jedno nieporozumienie są w stanie wywrócić ludzką egzystencję do góry nogami. W obliczu takiego zagubienia chwytamy się czasem najbardziej absurdalnych kół ratunkowych. Bohater debiutanckiej książki Samuela Millera „Między nami chaos” interpretuje podsuniętą mu przez los informację jako zachętę do odbycia podróży śladami swego dziadka. Pozornie chce poznać prawdę o jego ostatnich dniach, w rzeczywistości – pragnie zrozumieć siebie.