„Na początku, niemal czternaście miliardów lat temu, cała przestrzeń, cała materia i cała energia znanego nam świata zawierały się w objętości mniejszej niż jedna bilionowa część kropki stojącej na końcu tego zdania” – tymi słowami rozpoczyna się „Astrofizyka dla zabieganych” Neila deGrasse Tysona. Przyznajcie, że czytając te słowa, Wy też poczuliście dreszcze na całym ciele.
W czasach, gdy żył Newton, wykształcony człowiek mógł poznać całą ludzką wiedzę z zakresu fizyki czy chemii. Nie oznacza to, że społeczeństwo było mądrzejsze, niż ma to miejsce teraz, lecz to, że ludzkie poznanie było tak ograniczone względem dzisiejszego, że ludzkie życie dawało aż nadto czasu, by tę wiedzę przyswoić. Obecnie nikt nie wie wszystkiego, mało osób wie dużo, a ledwie garstka może uznać się za specjalistów w jakiejś dziedzinie – i poświęca temu całe życie. Ludzie rozbudowują wiedzę tak prędko, że sami nie potrafią w pełni jej przyswoić. Tak przynajmniej twierdzą autorzy „Jeszcze krótszej historii czasu” – Stephen Hawking i Leonard Mlodinow.
Już pierwszego poranka na Islandii wiedziałam, że znalazłam moje miejsce na świecie. Nie chodziło o ciszę, prószący śnieg, czy nawet zapierające dech w piersiach krajobrazy. Chodziło o obcość, o tajemniczość, o jednoczesne wrażenie dominowania i bycia zdominowaną. Do tamtego poranka mogłam sobie tylko Islandię wyobrażać. Teraz po prostu szukam z nią i z jej wciąż niewystarczająco znaną mi historią kontaktu – tak trafiłam na „Małą księgę dawnych Islandczyków” Aldy Sigmundsdóttir.
W mitologii nordyckiej nazwą Valhalli określa się szczęśliwe miejsce spoczynku poległych w walce wojowników. Valhalla ma jednak i drugie oblicze – chociaż zmarli wciąż tutaj ucztują, piją miód z rogów i cieszą się towarzystwem pięknych Walkirii, to jednocześnie nieustająco ćwiczą się w walce. Pewnego dnia bowiem będą musieli stanąć u boku Thora w ostatecznej bitwie ze złem. W kryminalnym serialu „The Valhalla Murders” w ogóle nie chodzi o zaświaty, ale ostateczne starcie z mrokiem jest jak najbardziej aktualne.
Jest coś metafizycznego w islandzkich widokach; coś, czego nie sposób opisać, czy przełożyć na fotografię. Islandia zdaje się trwać na granicy istnienia i niebytu, jakby w tej formie nie mogła być realna; zachwyca i przeraża jednocześnie. Nie wiem, czy potrafiłabym wyobrazić sobie lepsze i jednocześnie gorsze miejsce na przejście żałoby. Bo właśnie o radzeniu sobie ze śmiercią jest „Biały, biały dzień” (reż. Hlynur Pálmason), którego akcja rozgrywa się na prowincji tej tajemniczej wyspy.
Poczucie bezpieczeństwa człowieka jako istoty funkcjonującej w określonym społeczeństwie kierowanym konkretnymi zasadami jest tak naprawdę bardzo kruchym konstruktem. Od lat udowadniają to nie tylko takie sytuacje, jak chociażby aktualna pandemia, ale też bazujące na fikcji teksty kultury – i to z każdej półki, tak egalitarnej, jak i elitarnej. W debiutanckiej „Wyspie” Sigríður Hagalín Björnsdóttir raz jeszcze przypomina światu, że nie trzeba wojny, by zachwiać współczesnymi strukturami i normami.
Bokeh to pojęcie z dziedziny fotografii, które polega na miękkim rozmyciu tła. Celem tego zabiegu jest usunięcie ze zdjęcia wszystkich elementów, które mogłyby odwracać uwagę od najważniejszego obiektu. Przy zastosowaniu bokeh nawet w najbardziej prozaicznych przedmiotach zaczynamy dostrzegać sens albo… jego brak. Co zobaczylibyście w najbliższej osobie, gdyby tło – inni ludzie na całym świecie – nagle zniknęło?
„Do jutra w Amsterdamie” Agnieszki Zakrzewskiej pozostawiło czytelników i czytelniczki z lekką goryczą na ustach. Z jednej strony cieszyło, że powieść nie zakończyła się oczywistym happy endem, z drugiej jednak nazbyt emocjonalna decyzja protagonistki historii o opuszczeniu Holandii wydała się przesadzona. Co przynoszą odbiorcom „Pocztówki z Amsterdamu”?
Nie wątpię, że na świecie żyją ludzie, którzy zawsze spadają na cztery łapy, a każdą trudność czy porażkę potrafią przekuć w sukces albo – ewentualnie – motywator do rozwoju i działania. Za dużo jednak funkcjonuje już takich bohaterek w literaturze obyczajowej, bym gładko potrafiła przełknąć ich wtyki u losu. Historia Agnieszki z „Do jutra w Amsterdamie” to doskonały przykład tego, jak irytujący potrafi być marysuizm.
W kontekście literatury „obyczajowy” oznacza tyle, co „opisujący życie codzienne”. Tymczasem w książkach pogardliwie zwanych obyczajówkami (często z dopiskiem „dla kobiet”) trudno raczej mówić o szarej codzienności – najczęściej bowiem pękają w szwach od niesamowitych zbiegów okoliczności. Zdarzają się jednak i chlubne wyjątki. Takie jak „Dzisiaj śpisz ze mną” Anny Szczypczyńskiej
Coraz więcej uwagi poświęcamy temu, jak się odżywiamy oraz jakie kosmetyki stosujemy. W trosce o zdrowe życie bierzemy suplementy i chodzimy na siłownię. Wciąż jednak nie przykładamy odpowiednio dużej wagi do tego, czym oddychamy. Chociaż niełatwo w pojedynkę naprawić powietrze za oknem, to możemy zacząć od własnego domu. Pomoże nam w tym książeczka Ariane Boixière-Asseray i Geneviève Chaudet zatytułowana „Rośliny oczyszczające powietrze. Zielone filtry antysmogowe”.
Najnowsze wydanie „Magicznej biblioteki Bibbi Bokken” Josteina Gaardera i Klausa Hagerupa nie jest pierwszym, które ukazało się w Polsce. Książka miała bowiem premierę w kraju nad Wisłą w 1998 roku. Niestety, nie kojarzę jej ze swojego dzieciństwa, chociaż tata zawsze był fanem „Świata Zofii” i zachęcał mnie do przeczytania tej książki. Szkoda, że ten tytuł gdzieś mi umknął, bo w dzieciństwie sprawiłby mi z pewnością jeszcze więcej frajdy (choć i teraz nie mogę narzekać).
Chyba każdemu zdarzyły się momenty, w których marzył, by być kimś innym – zwłaszcza mając lat naście. Zazdrośnie spoglądaliśmy na popularniejsze lub bardziej atrakcyjne koleżanki, snuliśmy marzenia o zamienieniu przeciętnego życia na los księżniczki czy gwiazdy filmowej. W kulturze funkcjonuje zresztą wiele tematyzujących mnogość żywotów powiedzeń i frazeologizmów: od „kto czyta, żyje podwójnie” po „wchodzenie w czyjąś skórę”. Jakby to jednak było móc (a właściwie – być zmuszonym) od urodzenia każdego dnia budzić się w innym ciele?
Kuchnia fusion, gatunkowe transgresje, pogrywanie z konwencją – wszystko to ostatnie światowe trendy. „Słudzy diabła” w reżyserii Joko Anwara nie są inni. Reżyser wziął po trochu z każdego schematu horroru – z elementami nadprzyrodzonymi, z zombie, z bazującego na motywie opętania i satanizmie, a nawet z gore – i subtelnie nawiązał do największych hitów wschodniego i zachodniego świata. Co z tego wyszło? Niemal dwie godziny emocjonalnego rollercoastera z lepszymi i gorszymi momentami.
Śmiech. Śmiech to zdrowie podobno. W dużych ilościach zbawiennie wpływa z pewnością na mięśnie brzucha, co potwierdzi każdy, kto kiedykolwiek śmiał się do rozpuku przynajmniej przez kilka minut. Co prawda z pewnością przyspiesza pojawianie się zmarszczek, ale takie zmarszczki to nawet z dumą można nosić – zupełnie inaczej niż takie, co się ze zgryźliwości pojawiają. Mimo całej tej pozytywnej strony śmiechu mam z nim problem, gdy chodzi o historie ludzi, co to nawet nie wiedzą, że są śmieszni. Tak, jak ma to miejsce w przypadku „Najbrzydszego samochodu świata” w reżyserii debiutanta, Grzegorza Szczepaniaka.
Nie pamiętam, czy kiedy byłam berbeciem, rodzice czytali mi książki. Z pewnością jednak tata opowiadał mi historie własnego autorstwa. Ja zaś czytałam opowiastki (zwłaszcza pewną o kreciku) mojemu niewiele, bo ledwie o 2 lata, młodszemu bratu. Miłość do słuchania i czytania bajek została mi do dziś. I nieważne, czy chodzi o oryginalne baśnie braci Grimm, czy tytuły takie, jak „Powrót wieloryba” Benji’ego Daviesa.
Podobno zmiana zaczyna się od jej postanowienia. Dotyczy to tak samo awansu w pracy, znalezienia partnera czy partnerki, jak i zrzucenia zbędnych kilogramów. I chociaż czasami wydaje się, że te lub inne rzeczy przychodzą do nas ot tak, jakby za machnięciem czarodziejskiej różdżki albo z powodu kaprysu jakiejś wyższej istoty, to w rzeczywistości wszystko zależy od nas. Właśnie tego, między innymi, uczy dr Tara Swart w książce „Źródło. Jak zmienić swoje życie na lepsze”.
Christopher Nolan jest mistrzem filmowej formy. W przeciwieństwie do wielu twórców nie spoczywa na laurach; nie decyduje się na bezpieczeństwo znanych rozwiązań. Nie stroni od technologii i w przemyślany sposób wykorzystuje jej możliwości, jednocześnie dbając o coś więcej niż tylko wizualia – eksperymentuje w warstwie konstrukcji scenariusza, nie zapomina też o wartości dobrej historii i błyskotliwej puenty lub przesłania. „Dunkierka” to kolejne z jego dzieł, które określić można mianem nowatorskiego i śmiało porównać do równie przełomowych tytułów, co „Pancernik Potiomkin”.